flahapl Polska Flag of Germany.svgDeutschland 
  • IMG_0182_new.JPG
  • prezydent.jpg
  • Szydlo_new.jpg
  • U4prezydenta.jpg

UCIEKINIERZY W BERLINIE – REPORTAŻ OSOBISTY

Przez całe lato żyliśmy pod naporem informacji o uciekinierach. Prześladowały nas obrazy ludzi, umierających podczas ucieczki, nawiedzały nas myśli o katastrofie, o ostatnich dniach Pompei. Wiedzieliśmy i wiemy, że stoimy w obliczu nowej wędrówki ludów, takiej jak ta, która zmiotła z mapy Europy Cesarstwo Rzymskie. Z jednej strony baliśmy się, że coś się stanie tym, którzy chcą tu się do nas dostać, z drugiej – drżeliśmy z lęku przed zagładą naszego świata.

Był koniec sierpnia. W poczuciu, że trzeba nabrać do tego dystansu, że to się jakoś unormuje, że Europa znajdzie jakieś rozwiązanie, jakiś sposób na to, jak sobie poradzić z tymi problemami tu, u nas, na miejscu, i tam, skąd ci ludzie uciekają, poszłam zobaczyć, jak żyją w Berlinie ci, którzy tu do nas dotarli.

Sama byłam przed 30 laty uciekinierką, a potem ponad osiem lat pracowałam w Opiece nad Uchodźcami berlińskiego Czerwonego Krzyża. Oczywiście nie można porównywać niemieckich doświadczeń polskiej uciekinierki politycznej z roku 1985 z sytuacją uchodźców wepchniętych do małej łódki na Morzu Środziemnym w roku 2015. Przyjechałam jak człowiek, byłam traktowana jak człowiek, a potem, gdy już pracowałam, traktowałam każdego, kto do nas przybył, jak człowieka.

W latach, kiedy pracowałam w Czerwonym Krzyżu, kilkakrotnie mieliśmy do czynienia z masowym napływem uchodźców, były lata, podczas wojny w Jugosławii, że było ich kilkaset tysięcy. I jakoś sobie z tym poradziliśmy, co więcej, nie tylko oni, uchodźcy, ale i my, kraj przyjmujący, odnieśliśmy z tej racji korzyści. Staliśmy się dzięki nim społeczeństwem wielokulturowym, nauczyliśmy się tolerancji i ciekawości Innych, rozszerzyliśmy nasze zainteresowania gastronomiczne… Poradziliśmy sobie, wchłonęliśmy ich, albo oni wchłonęli nas, zależy jak na to patrzeć. W pierwszych latach były protesty, lęki, demonstracje, ataki, również takie, gdzie ginęli ludzie. Wzrosła fala agresywnego neonazizmu, zaczęliśmy się bać, nie tyle ich, co nas samych, ale przecież wszystko się z czasem ułożyło, wygładziło, ustabilizowało.

Moi przyjaciele z tamtych czasów są wciąż, albo znowu, zatrudnieni w opiece nad uchodźcami. Dzwonię do Piotra Skrzędziejewskiego, który pracuje w jednym ze schronisk dla uciekinierów prowadzonych przez AWO-Mitte, Arbeiterwohlfahrt (Opieka Charytatywna nad Robotnikami, stara niemiecka organizacja opieki społecznej, założona w r. 1919) w dzielnicy Śródmieście. Arbeiterwohlfahrt, czytam w ulotce informacyjnej, to jedna z sześciu najważniejszych organizacji pomocy społecznej w Niemczech, a AWO-Śródmieście – w Berlinie. Stowarzyszenie prowadzi tu jedenaście schronisk dla uchodźców, gdzie mieszka 3500 osób. AWO zapewnia im nie tylko wyżywienie i dach nad głową, ale również opiekę społeczną.

 

Najładniejszym kolorem jest kolor kolorowy, głosi dowcipne hasło AWO latem 2015 roku.

Piotr prowadzi jedno z tych schronisk – Refugium an der Havel / Refugium nad Hawelą – od samego początku, od października 2013 roku. Jeśli zważyć, że w Berlinie prowizoryczne schroniska powstają właściwie codziennie, schronisko nad Hawelą ma już długą historię. Moja przyjaciółka Ewelina pracuje jako wolontariuszka w schronisku w naszej dzielnicy (Tempelhof), które powstało, bo na ulicy stanęło nagle dwieście osób. W ciągu trzech godzin w starym budynku szkolnym zorganizowano schronisko. Rozmyślam o tym, że od kilku lat w Berlinie nieustannie likwiduje się szkoły z uwagi na niż demograficzny. Zawsze nas to napawało troską, teraz przynajmniej wiemy, że stare szkoły nie będą niszczały, tylko posłużą ludziom. Inna moja przyjaciółka, Monika, która jako wolontariuszka uczy niemieckiego w schronisku na Zehlendorfie, mówi, że gdzieś w Niemczech musi być jakaś firma, która zarabia niezłe pieniądze na tym, że przyjeżdżają uchodźcy. W tych schroniskach zorganizowanych ad hoc, gdzie uciekinierzy sami sobie gotują, każdy dostaje zafoliowaną paczkę, a w niej dwa ręczniki, dwie ścierki do naczyń, dwa garnki, jeden duży, drugi mały, patelnię, dwa talerze… Ktoś to dla nich wyprodukował, zebrał, zafoliował, dostarczył.

***

Jest piękny letni dzień, gdy jadę odwiedzić Piotra i Reginę w Refugium nad Hawelą. Przed laty pracowałam z obojgiem w ogromnym schronisku na Streitstraße na Spandau. Wczoraj ktoś podpalił halę sportową na terenie schroniska w Nauen, nieopodal Berlina. Zastanawiam się, jak się reaguje na taką informację, jak się jest pracownikiem schroniska? Nie tego, innego, jakiegoś.
Macie stracha?, pytam. Stracha? Nie, nie boimy się o siebie, odpowiadają, ale jednak trochę jest człowiekowi byle jak. Jasne. Trzeba by może wzmocnić kontrole na bramie i na terenie.

Po kilku dniach wyjaśnia się, że to nie był atak, tylko lekkomyślność dzieci ze schroniska. Można by odetchnąć z ulgą, ale kto wie, co z kolei to wyjaśnienie wywoła w i tak zaśmieconych głowach nowych i starych populistów. Spalą nas wszystkich żywcem w naszych własnych łóżkach! …

Teren schroniska jest rozległy i pięknie rozplanowany, parterowe budynki otoczone trawnikami stoją między sosnami, za drzewami płynie Hawela. Przez ostatnie lata budynki były puste, przedtem mieścił się tu dom opieki wielkiej firmy zarządzającej szpitalami – Vivantes. Jak na wczasach w Polsce w roku 1960, mówię. Bo to był rzeczywiście ośrodek wypoczynkowy, odpowiada Piotr, zbudowany w roku 1943 przez organizację Todt dla nazistów z zagranicy – przejeżdżali tu, by się, jakbyśmy to dziś określili, integrować z niemieckimi przyjaciółmi. Uśmiechamy się oboje, nieco rozbawieni tą leciutką ironią historii. Na łące, tam gdzie być może młodzi naziści z Włoch i Węgier palili ognisko, wolontariuszka w ramach zajęć z dziećmi założyła ogród warzywny do wspólnego użytku wszystkich mieszkańców. Każdy może przyjść i zebrać w ogrodzie marchewki lub kabaczka. Wolontariuszy udziela się tu sporo, jak zresztą w każdym schronisku w Berlinie. Jak wszędzie, zajmują się głównie opieką nad dziećmi, zwłaszcza poza godzinami pracy zatrudnionych na etatach przedszkolanek, organizują wyjazdy, zwiedzanie miasta, a przede wszystkim uczą niemieckiego. Są to zarówno osoby prywatne, jak i członkowie różnych organizacji lokalnych, integracyjnych, interkulturowych, sąsiedzkich. Takie ogrody jak ten, który właśnie oglądamy, tzw. ogrody sąsiedzkie lub interkulturowe, to od wielu lat sprawdzona w Berlinie metoda integracji mieszkańców. Też mam taki ogródek w lokalnym ogrodzie sąsiedzkim na terenie nieczynnego lotniska Tempelhof. Dziś jest w ogrodzie tylko jedna osoba, bo na sąsiednim placu odbywa się festyn dla dzieci, zorganizowany przez wolontariuszy ze Stowarzyszenia Integracji Kulturowej.

Dzieci? pytam. Każdy przecież wie, że przyjeżdżają sami, uzbrojeni po zęby i zamaskowani, wojownicy Allacha. Oczywiście dzieci. W schronisku mieszka 450 uciekinierów, w tym 250 dzieci! Przede wszystkim Syryjczycy, Albańczycy, również ci z Kosowa, Serbowie i Bośniacy, 21 osób z Iraku, 12 z Iranu, 9 z Erytrei. Ta lista jest jak lekcja wychowania obywatelskiego, temat – współczesne konflikty wojenne w Europie i na Bliskim Wschodzie. Brakuje tylko Palestyńczyków i Ukraińców, ale za to jest siedmiu Rosjan.

 

Oglądam całe schronisko. Trzy budynki, każdy podzielony na pięć bloków mieszkalnych. Pokoje kilkuosobowe, od dwóch do pięciu. W każdym bloku duża wspólna łazienka i kuchnia do użytku dla tych, którzy sami sobie gotują. Czysto, a nawet rzekłabym – bardzo czysto. Przed 20 laty, w schronisku na Streitstraße nigdy nie było tak czysto, a w poniedziałki budynki wyglądały po prostu tragicznie.
- Jakim cudem jest tu tak czysto?

- Bo firma zajmująca się sprzątaniem pracuje codziennie, również w soboty i w niedziele. Na Streitstraße w weekendy nikt nie sprzątał, a z kolei mieszkańcy nie mieli żadnych obowiązków i nic do roboty, dochodziło do pijaństw i rozróbek … Dlatego w poniedziałki w schronisku wyglądało jak w chlewie. Tu się sprząta przez siedem dni w tygodniu…

Refugium nad Hawelą to tak zwane schronisko pierwszego kontaktu, co znaczy, że przyjmuje uciekinierów, którzy właśnie przyjechali do Berlina, także tych, którzy na przykład dotarli tu pociągami z Węgier. Często przywozi ich policja, ale zgłaszają się też sami uchodźcy, może poinformowani przez kogoś, kto już tu jest, bo schronisko leży na obrzeżach miasta i wcale niełatwo tu trafić. Za moich czasów taka była funkcja naszego schroniska na Streitstraße, które nazywało się wtedy „dom przejściowy”, „Durchgangsheim”. W latach 90, w dobie anglicyzacji języka komunikacji społecznej w Berlinie, zostało przemianowane na „clearingstelle“ – „ośrodek clearingowy”. Denglisch, nazywał się ten język, coś w rodzaju polgielskiego. Teraz, w 20 lat później, wraca z powrotem język niemiecki.

- Zasadniczo uciekinierzy powinni u nas mieszkać nie dłużej niż trzy miesiące, tłumaczą mi Piotr i Regina. W tym czasie teoretycznie ich podanie o azyl powinno zostać rozpatrzone. Jednak zazwyczaj procedura trwa ok. pół roku. Jeśli nie, to i tak powinni się już od nas wyprowadzić do innych schronisk. Jednak ostatnio zostają dłużej, bo nie ma wystarczającej ilości domów, które mogłyby na stałe przyjąć uciekinierów. Naszym mieszkańcom to odpowiada, nie chcą się stąd wyprowadzać, często zdarza się, że płaczą przy przeprowadzce. W ciągu pierwszych trzech miesięcy zapewniamy im całkowitą opiekę wraz z wyżywieniem, potem otrzymują już pomoc finansową i sami sobie gotują. To zwykła pomoc finansowa, zasiłek, jaki otrzymują wszyscy potrzebujący w Niemczech czyli słynny Hartz IV, o którym „Polityka” napisała ostatnio, że to stypendium dla artystów.

Tak, oczywiście jest znacznie lepiej niż wtedy. Gdy w roku 1986 podjęłam pracę w schroniskach Niemieckiego Czerwonego Krzyża było to absolutnie niemożliwe. Osoby czekające na rozpatrzenie sprawy azylowej musiały mieszkać w schroniskach i korzystać z wspólnego wyżywienia. Dopiero po przyznaniu azylu bądź zgody na pobyt tolerowany lub też gdy zostały uznane za Niemców, co wtedy było jeszcze dość powszechne, otrzymywały pomoc społeczną wypłacaną gotówką i prawo do wynajmowania własnego mieszkania. Obecnie przepisy są jednoznaczne – po trzech miesiącach uciekinier zostaje zrównany w prawach z każdym innym mieszkańcem Niemiec. Jeśli biurokracja nie uporała się w ciągu trzech miesięcy z problemem, to jest to problem biurokracji. Nie mogę się nadziwić…

- A dzieci, pytam, mają prawo nauki?

Bo wtedy było tak, że dzieci tzw. „azylantów” nie podlegały przymusowemu obowiązkowi szkolnemu. Dlatego zorganizowaliśmy na Streitstraße rodzaj szkoły. Właściwie tylko dla dzieci, ale często przychodziły również matki. Niczego takiego jak obecne programy alfabetyzacji rodziców nie było i nikomu się o tym nie śniło. Teraz od pierwszego dnia pobytu dzieci podlegają obowiązkowi szkolnemu. Kolejna nowość, kolejny powód do zdumienia.

Idziemy na festyn, gdzie spotykamy się z lokalnym politykiem, przedstawicielem partii CDU (chrześcijańskiej demokracji) w dzielnicy Spandau. Robimy sobie wspólną fotografię i dostaję pozwolenie na jej publikację. Nawet w TAZ-u? pytam. To berlińska gazeta lewicowa, reprezentująca starą lewicę zachodnioniemiecką. „Oczywiście, również w TAZ-u, jeszcze mnie tam nie było.” Festyn przebiega w spokojnej atmosferze, dzieci są zainteresowane, korzystają z różnych ofert, tańczą, śpiewają, malują, szyją …

- Zawsze jest tak spokojnie?

- Oczywiście nie zawsze, ale to w końcu nic nadzwyczajnego, w każdej grupie dochodzi od czasu do czasu do konfliktów … Ale my, pracownicy, jesteśmy grupą międzynarodową, to znacznie ułatwia komunikację i pomaga w łagodzeniu zatargów.

Piotr jest Polakiem, Regina Niemką, która wyszła za mąż za Tamila, w schronisku pracują Afganka, Serbka, Tybetanka. Właśnie podchodzi do nas jeden z opiekunów, który kończy na dzisiaj obowiązki. Ahmad Mahayni, Syryjczyk, żonaty, dwoje małych dzieci. Przed dwoma laty przybył tu jako uciekinier, dziś mówi po niemiecku i pracuje. Pokazowy uchodźca, wzór szybkiej asymilacji. Umawiamy się na osobny wywiad. Chciałbym, żeby mi opowiedział, jak jest w Syrii.

Idziemy do stołówki. Po drodze mijamy gromadkę młodych mężczyzn siedzących na murku, każdy pochylony nad tabletem albo komórką.

- To nasza kafejka internetowa, a WiFi jest i na zewnątrz.

Odbieramy jedzenie w okienku i idziemy do sali. Jedzenie dostarcza firma cateringowa w dużych pojemnikach wstawianych do podgrzewaczy. Nie mam dobrego zdania o cateringu obsługującym jednostki komunalne, szkoły, szpitale, ale naprawdę jedzenie jest bardzo smaczne. Na ścianie koło stołu obraz.

- Obraz namalowała Dolgor Ser-Od, nasza pracownica, Tybetanka, pracuje w kuchni. To tybetańskie święto życia. Radośnie się rozmnażamy...

***

Wiem, że teraz każdy będzie wiedział lepiej, jak jest naprawdę i wszyscy mi zarzucą, że idealizuję. Ale tak było… Nie wiem, nie chcę i nie mogę uogólniać. Na pewno ten lęk, o nich i o nas samych, jest uzasadniony. Mój opis dnia w schronisku uchodźców jest przypadkowy. Pewnego przypadkowego dnia pojechałam do Refugium nad Hawelą, a i wybór miejsca, które odwiedziłam, był przypadkowy… Akurat tam pracują moi przyjaciele. Spędziłam w Refugium piękny spokojny dzień …

A następnego dnia przyjechały pierwsze pociągi z Budapesztu i świat zmienił się radykalnie. Nagle to zagrożenie, które było TAM, pojawiło się namacalnie TU. Z pociągów wysiadły nie dające się ogarnąć tłumy. Mimo to burmistrz Berlina, Michael Müller, nadal twierdził, że wciąż jeszcze możemy przyjąć wielu uchodźców. W tydzień później to samo powiedział minister gospodarki RFN, Sigmar Gabriel, mówiąc, że Niemcy spokojnie pomieszczą pół miliona ludzi. 31 sierpnia na konferencji prasowej Angela Merkel wypowiedziała słynne zdanie „wir schaffen es” – „damy radę”. Cały Berlin prześcigał się w miłości do cudzoziemców, a miejscowa firma komunikacyjna, BVG, przyznała uciekinierom przejazdy za darmo. Wokół tej enklawy „miłości” rozgrywał się zmasowany festyn nienawistników. Zewsząd informowano nas, mieszkańców Niemiec, że bieżąca opieka nad uchodźcami to niemiecki problem i nikt nas w nim nie będzie wspierał. Mało tego, już samo przyjmowanie uciekinierów jest winą, i że wściekła ludzka dobroć Niemców zniszczy Europę.

W pewnym momencie wiadomo było, że Niemcy też przestaną być dobrzy. 13 września tak się też stało. Koniec festynu „miłości” człowieka sytego do człowieka głodnego. Zamknęliśmy bramy.

A oni i tak przychodzą.

Gdy po 10 dniach nieobecności 15 września wracam pociągiem do Berlina, na peronach stoją grupy straży kolejowej i policji.

- Przybywają? – pytam.

- Tak.

 

Specjalne pociągi z Monachium kieruje się na dworzec Schönefeld, znajdujący się na granicy miasta i Brandenburgii, co pozwala łatwiej rozlokować przybyłych nie tylko w Berlinie, ale również w Brandenburgii i Saksonii. Ale uciekinierzy docierają też przez inne granice i innymi drogami. Część z nich chce się wprawdzie dostać do Niemiec, ale nie chce się rejestrować. To najczęściej ci, którzy już gdzieś w innym kraju Unii złożyli podanie o azyl i na mocy konwencji dublińskiej nie otrzymają go w innym kraju. Niemcy wprawdzie zawiesiły działanie konwencji w stosunku do Syryjczyków, ale inni uciekinierzy nie mają takiej ochrony i nie wiedzą, czy zostaną przyjęci. Przy okazji informuję: To oni śpią na ulicach i to im potrzebne są śpiwory.

Ale tych zarejestrowanych jest wielokrotnie więcej. Jest ich tak wielu, że po kolei wszystkie schroniska przestają wystarczać. Już jest mowa o tym, żeby zająć na potrzeby uchodźców hale nieczynnego lotniska Tempelhof, a jest to najdłuższy budynek na świecie, a przynajmniej do niedawna tak uważaliśmy. Ale to się jeszcze waży. Za to już zajęte zostały koszary policyjne w dzielnicy Spandau. Budynki na co dzień stoją puste, są potrzebne tylko wtedy, gdy w mieście szykuje się jakaś wielka akcja, wymagająca wzmożonej obecności policji i przybywają funkcjonariusze z innych miast. Od 7 września uciekinierzy mieszkają też w namiotach ustawionych na dziedzińcu za koszarami. To w tej chwili największe skupisko uchodźców w mieście – w koszarach i namiotach mieszka 1600 osób.

Dzwonię do Piotra i mówię, że chciałabym zaktualizować naszą poprzednią rozmowę.

- Ach, u nas jest tak samo jak było, mówi Piotr. Nie ma żadnych zmian, ale oczywiście, jak chcesz to przyjedź, porozmawiamy… Umawiamy się na wtorek, 22 września.

W poniedziałek 21 września jadę do schroniska na Spandau. To co uderza już na samym wstępie, to niezwykły spokój. Półtora tysiąca ludzi to masa i hałas, tymczasem jest cicho i spokojnie. Dwie kobiety z wózkami wychodzą na spacer, koło portierni dwóch mężczyzn sprząta. Trzej strażnicy siedzący przy stole kawałek dalej, palą papierosy i cicho rozmawiają. Ktoś niesie wielki karton z chlebem, dwóch mężczyzn wyładowuje skrzynki soku z samochodu. Cisza. Słońce. Ostatni dzień lata. Dwóch młodych ludzi odprowadza mnie do człowieka, który zarządza magazynem. Oddaję koce i poduszki, z którymi targałam się przez pół miasta. Wiem, że to właśnie jest potrzebne, koce i poduszki, a nie, jak wszyscy sądzą, śpiwory. W schroniskach nie potrzeba śpiworów, bo gdy ktoś, kto używał śpiwora się wyprowadza, musi zabrać śpiwór ze sobą, nie można go przecież przekazać nikomu innemu.

Pytam referentkę prasową firmy PRISOD, która prowadzi schronisko, czy mamy zorganizować w Polsce zbiórkę pościeli, bo „moja redakcja” chętnie się podejmie takiego zadania i wysłuchuję interesującej wypowiedzi: Nie, dziękujemy. Berlińczycy są bardzo hojni, dostajemy dużo, tak naprawdę, to dużo za dużo, ubrań, pościeli, śpiworów, zabawek. Ale poza tym nie ułatwiajmy sobie zadań. Taka zbiórka w Polsce pozwoliłaby Polakom myśleć, że coś robią dla uchodźców, że nie przyglądają się bezczynnie. Jednak jeśli Polacy nie chcą się przyglądać bezczynnie, to powinni wzmóc nacisk na swój rząd i swoje społeczeństwo, by Polska też przyjęła uchodźców.

***

 

Następnego dnia, we wtorek rano problem uciekinierów przerasta nawet dobrodusznego burmistrza Berlina, Michaela Müllera. Na ekraniku w metrze czytam, że odwołał z emerytury Dietera Glietscha, byłego prezydenta policji, który zostanie na rok pełnomocnikiem ds. uchodźców.

Ja zaś zgodnie z umową jadę nad Havelę, do Piotra i Reginy. Nie ma ich. Jak to, przecież się ze mną umówili? Kiedy, dziś? Nie, kilka dni temu…   No tak, a wczoraj o godzinie 14…

I tak to jest, jeszcze kilka dni temu wydawało się, że masy uchodźców przybywające do Berlina omijają senne, odległe Kladow, wczoraj o 14 okazało się, że już, natychmiast trzeba zorganizować nowe schronisko dla 250 uchodźców z Syrii, których zaraz przywiezie wojsko. Regina i Piotr od wczoraj urządzają nowe schronisko. Jadę więc z powrotem do miasta. Przydzielony budynek leży o godzinę jazdy autobusem i kolejką od Refugium nad Havelą. Jest pusty, nieużywany od kilku lat… Z jednej strony dobrze, w centrum, małe pokoje, większość z łazienkami, zadbane, ale wszystko nie wiadomo, czy sprawne i oczywiście nie urządzone. W pokojach leżą już materace i łóżka polowe, już też przyjechała firma, która będzie sprzątać, majster wymienia klucze, elektrycy i hydraulicy sprawdzają instalacje, szefowa kuchni już zamówiła mleko, herbatę, jednorazowe naczynia, sztućce. Już się gotuje duże garnki wody na herbatę i przygotowuje wielkie termosy z kawą.

Jednak jest stanowczo za mało rąk do pracy. Oferuję pomoc. Należę na Facebooku do grupy „Polacy w Berlinie bez nienawiści”, którą w pierwszych dniach września założył Viktor Kucharski. Dziś jest nas około 200 osób i wielka to pociecha być grupie ludzi szanujących uczciwe i przyzwoite wartości. Piszę więc, że potrzebujemy wolontariuszy. Najlepiej natychmiast. Po kilku minutach zgłaszają się dwie osoby, gdy przybędą na miejsce będzie ich troje… Od 18 cała trójka już pracuje ramię w ramię z pracownikami schroniska. Ja wychodzę, muszę wracać do domu, żeby skończyć pisanie tego reportażu.

- I jak będzie? – pytam Piotra na pożegnanie.

- A co, piszesz powieść w odcinkach?

- Niewykluczone.

- Ciąg dalszy nastąpi.

 

Ewa Maria Slaska

Wtorek, 22 września 2015 roku godzina 23

 

Partnerzy

Logo PRwN

Logo forum

Logo ZDPN

Logo der SdpZ Grau

MSZ logo2

SWS logo

logo bez oka z napisem

Biuro Polonii

Konwent 1

 

© 2013 - 2017 Magazyn Polonia. All Rights Reserved. Designed By E-daron.eu

Please publish modules in offcanvas position.