Andrzej Szulczyński
Niemieckie elity polityczne i intelektualne pierwsze wydarzenia rewolucji francuskiej przyjęły niemal z entuzjazmem. Tak postrzegano szturm na Bastylię 14 lipca 1789 roku (co zresztą od początku było mitem, bo nikt jej nie bronił, a w jej murach nic siedzieli żadni więźniowie polityczni). Zachwycano się też Deklaracją Praw Człowieka i Obywatela, uchwaloną przez francuskie Zgromadzenie Narodowe 26 sierpnia 1789 roku. Zarazem większość Niemców uważała, że podobne rewolucyjne przemiany nie są ani potrzebne, ani pożądane w ich krajach. Uznawano bowiem, że reżim obalony we Francji był „nieoświeconym" absolutyzmem, podczas gdy w państwach niemieckich panował absolutyzm oświecony (za taki uznawano także rządy w Prusach i Austrii).
Jako przykład typowego wówczas stosunku do wydarzeń we Francji, Winkler przytacza opinię Christopha Martina Wielanda: Jeden z najbardziej wpływowych publicystów tej epoki, wcześniej sympatyk rewolucji, już w październiku 1789 roku krytykował ubezwłasnowolnienie króla jako niezgodne ze stosowną równowagą władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej.
Podobnie jak Wieland myślało wielu Niemców z wykształceniem akademickim. Powitali oni rewolucję we Francji jako akt wyzwolenia, odwracali się jednak od niej w miarę, jak zaczął rosnąć wpływ radykalnych sit politycznych, a tym samym miejskich warstw niższych, co groziło wojną domową.
Czytaj więcej: KONIEC STAREJ RZESZY i narodziny niemieckiego nacjonalizmu
Nie ma to jak znaleźć się w odpowiednim miejscu, o odpowiednim czasie. Miałem to szczęście. Pracowałem ze starą, przedwojenną gwardią dziennikarzy, dla której Bóg, Honor i Ojczyzna nie były pustymi słowami, lecz stanowiły życiowe credo.
W Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa „zasłynąłem" audycjami, skierowanymi do - że użyję słów z epoki - „klasy robotniczej". Tej, na którą to komuna tak bardzo liczyła (patrz: Polska Zjednoczona Partia Roboticza) aż się przeliczyła, dostając od roboli, w podzięce za lata „dobrobytu i sprawiedliwości", Solidarność.
Budynek Radia Wolna Europa i Radia Wolność w Monachium. Rozgłośnia Polska mieściła się w dolnym skrzydle budynku
Czytaj więcej: TRZEJ MUSZKIETEROWIE Z RADIA WOLNA EUROPA
Myśli i słowa ileż mogą. Zarówno opowiadać, wyrażać uczucia, ranić, oszukiwać. Być bronią w politycznym kłamstwie lub przeciwnie - orężem przeciw zniewoleniu. Być wyrazem pogardy i nienawiści, albo krzykiem rozpaczy. Być miłym komplementem, gdy mężczyzna szepnie kobiecie: „Ale dziś świetnie wyglądasz" lub złośliwością, gdy powie to samo koleżanka, bo znaczy to wówczas, że normalnie wyglądasz raczej fatalnie. Dziś jakże często z idealistycznych pobudek podlegają słowa reglamentacji pod hasłem poprawności politycznej, a w niektórych krajach całe zastępy cenzorów pracują nad przeredagowaniem książek z minionych epok, np. skażonych słowem „Murzyn" lub toczą boje o zastąpienie zwrotu pani minister przez ministra. Wystarczy wybór jednego słowa, aby określić dziś w Polsce preferencje polityczne - zamach względnie katastrofa czy polegli względnie zginęli - w Smoleńsku oczywiście. A i neologizmy mają swój posmak - siejące nad wschodnią granicą Niemiec wściekłość i antypolskie nastroje kradzieże wszystkiego od młotka po cielaka, doczekały się w polszczyźnie nobilitacji słownej: jumać - zamiast kraść; jumak - zamiast złodziej. To ostatnie brzmi prawie romantycznie, jak junak, choć na forach internetowych jumacy nazywani są pogardliwie przez rodaków zabugolami, a więc potomkami Zabużan, czyli wypędzonych z polskich Kresów. A końcówka -gole w potocznej, niemal slangowej polszczyźnie z marginesu, ma konotacje negatywną, vide „Jugole", czyli pogardliwie - Jugosłowianie.
Czytaj więcej: POTĘGA SŁÓW I PERYPETIE Z PAMIĘCIĄ