flahapl Polska Flag of Germany.svgDeutschland 
  • IMG_0182_new.JPG
  • prezydent.jpg
  • Szydlo_new.jpg
  • U4prezydenta.jpg

25. ROCZNICA SIERPNIA 1980. BOHATEROWIE. MÓJ PRYWATNY ALFABET STRAJKU

 

Części tego tekstu już się pojawiały w różnych miejscach, wszystkie jednak zostały przerobione i dopasowane do jednolitej formuły. Jest to więc, mimo wszystko, zupełnie nowy tekst. Pomysł na Alfabet nie jest niczym nowym, ukazało się wiele takich książek. Moim wzorem był Alfabet wspomnień Antoniego Słonimskiego.

Dick Verkijk

Kilka razy w życiu zdarzyło mi się, że przez przypadek opowiedziałam się nie po tej stronie, co trzeba. Po tej, która przegrywała. Nie wiedziałam, że tak będzie, a jednak powtarzalność tego oznacza, że Los, zgodnie z moim znakiem Zodiaku, nie przewidział dla mnie miejsca na górze. Pierwszym takim momentem, kiedy odczułam, że Los tak chce, był sierpień 1980 roku, czyli Sierpień.

 

 

W początku sierpnia 1980 roku przyjechał na wakacje do Polski znajomy moich rodziców, Dick Verkijk, dziennikarz radia holenderskiego. Miał się zajmować jakimś banalnym tematem dziennikarskim, ale w Polsce buzowało jak w kotle czarownicy i natychmiast po przyjeździe zmienił zdanie. Postanowił przeprowadzić wywiady z przedstawicielami opozycji demokratycznej. Był w Gdańsku, interesowała go więc opozycja w Trójmieście. Zapytał mnie, czy mogłabym mu w tym pomóc, jako tłumaczka i organizatorka tych spotkań. Zgodziłam się i w ciągu dwóch pierwszych tygodni sierpnia rozmawialiśmy z Karolem Krementowskim, przedstawicielem WZZ w „Unimorze”, Andrzejem Gwiazdą, Bogdanem Borusewiczem oraz Leszkiem Moczulskim i Aleksandrem Hallem. Ciekawe, że Dick Verkijk zrezygnował ze spotkania z Wałęsą, twierdząc, że ma już wystarczającą ilość informacji i ograniczył się do przekazania mu przez Andrzeja Gwiazdę pewnej sumy pieniędzy.

 

 

Lech Wałęsa

Do tych rozmów będę jeszcze kilkakrotnie wracać, ale chciałabym zacząć od spotkań z Wałęsą. Jednego, które nie doszło do skutku, i jednego, które doszło.

Bo wtedy oto Los po raz pierwszy sprawił, że dokonałam złego wyboru. Ciekawe, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym jednak przekonała Dicka, że powinniśmy przeprowadzić wywiad z Wałęsą? Wtedy, gdy był wyrzuconym z pracy robotnikiem z gromadą małych dzieci, a nie w trzy tygodnie później, gdy znał go już cały świat. Bo na życzenie Dicka spotkaliśmy się z nim jednak w pierwszych dniach września i było to już całkiem inne spotkanie.

Lech Wałęsa. Śmieszne, bo przecież go nawet nie lubię, ale staram się patrzeć uczciwie na moje i na nasze życie, i wiem, że tego dnia, 31 sierpnia 1980 roku NIGDY, ale to nigdy nie zapomnę. Bo chociaż nie pamiętam, co dokładnie tego dnia robiłam, ani co było na obiad, to jednak pamiętam i ZAWSZE będę pamiętać, że tańczyliśmy karmaniolę na ulicy. I że w jakimś stopniu zawdzięczaliśmy to jemu i jego słynnej już na cały świat charyzmie.

Byłam wystarczająco mądra, żeby wiedzieć, że wysokie C dnia, kiedy rewolucja zwyciężyła, szybko zmienia się w nużące glissando znojnego uprawiania poletka tejżeż rewolucji. Znałam powiedzenie Dantona, które potem musieliśmy sobie niemal co dzień powtarzać jak mantrę, że Rewolucja, jak Saturn, pożera własne dzieci i że nie minęło wiele czasu, a ci, co tańczyli karmaniolę w pamiętnym roku 1789, niedługo potem położyli głowy pod gilotyną.

Oczywiście teraz jesteśmy jeszcze mądrzejsi o wiedzę, że prezydentura Wałęsy była marna, a on okazał się politykiem nieobliczalnym i, nawet jak na polityka, egoistycznym i zapatrzonym w siebie.

A mimo to, mimo to... żałuję tych, którym nie dane było tańczyć na ulicach. To dodaje skrzydeł na całe życie.

Już odtańczyliśmy tę karmaniolę, kiedy w kilka dni później spotkanie z Wałęsą doszło jednak do skutku. Nie dodało mi skrzydeł. Gdy Strajk się zakończył, „Solidarność” dostała pierwszą swą siedzibę, w „Hotelu Morskim” na Grunwaldzkiej, w lokalu Hodowców Kanarków. Poszliśmy tam z Dickiem, który teraz właśnie postanowił wreszcie porozmawiać z Wałęsą. Był sam początek września. Konflikt, który miał potem rozerwać „Solidarność", rozłam między grupą Anny Walentynowicz i Andrzeja Gwiazdy a Wałęsą już płonął pełnym ogniem. A my byliśmy w sposób oczywisty z frakcji Gwiazdy i Walentynowicz. Dowiedzieliśmy się od Gwiazdy, że pracownicy owego pierwszego Biura „Solidarności” są przez Wałęsę okropnie traktowani i... grożą strajkiem. Dick się wściekł, kazał mi się zbierać, popędziliśmy do „Hotelu Morskiego”, dopadliśmy Wałęsę, gdy właśnie wychodził i Dick mu powiedział, co o nim myśli. A ja to tłumaczylam! Z przekonaniem i żarliwie. Wałęsa wyrzucił nas za drzwi.

No cóż, tak wygląda moje życie. Zawsze mi się zdaje, że staję po słusznej stronie i zawsze się okazuje, że to samobójczy wybór. Ale nie mogę się skarżyć, takie rzeczy są zapisane w gwiazdach albo w genach, co na jedno wychodzi. A ta została napisana przez gwiazdy i Andrzeja Gwiazdę.

***

Z perspektywy berlińskiej najlepiej widać, że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju i że Wałęsa, którego się w Polsce niezbyt szanuje, jest jednak na świecie najważniejszym Polakiem, chyba nawet ważniejszym niż św. Jan Paweł II, Papież.

 

 

Przez lata myślałam, że Wałęsa mi tego spotkania z Dickiem do końca życia nie zapomni. Kiedyś, dawno temu, on był wtedy prezydentem, zostałam zaproszona do Pałacu Charlottenburg w Berlinie na wspólny obiad z Wałęsą. Oczywiście, ta wspólnota w wielkiej sali jadalnej była dość odległa, ale po obiedzie, z kawą i koniakami w garści, kręciliśmy się po niewielkiej salce, gdzie każdy z każdym mógł przez chwilę pogawędzić. Nie szukałam tego spotkania jakoś szczególnie, ale gdy Golfstrom wepchnął nas na siebie, powiedziałam po polsku: „Dzień dobry". Wałęsa poczerwieniał i powiedział oskarżycielskim tonem: „To pani!” Kiwnęłam głową. Nie dało się ukryć, to byłam ja.

Ale o dziwo, gdy minęły kolejne dziesięciolecia, spotkaliśmy się ponownie w Berlinie w „Hotel de Rome”. Był rok 2014. Podeszłam do niego, nie poznał mnie, pogawędziliśmy chwilę o Gdańsku, Krysia Koziewicz zrobiła nam zdjęcie.

Maciej Łopiński

Z reguły nie pamiętam, co piszę. Zaczęłam pisać dla „Biuletynu Strajkowego” na Stoczni Gdańskiej już podczas strajków. Po jakimś czasie biuletyn dostał nową winietę, z napisem Solidarność i z herbem Gdańska. Nazywaliśmy go potocznie „biuletyn z lewkami”. Do wprowadzenia stanu wojennego był legalny, potem zszedł do podziemia. Pisałam dla „lewków” aż do wyjazdu z Polski czyli do stycznia 1985 roku. Kilka lat temu, gdy musiałam udowodnić, że byłam działaczką podziemia, poszłam do archiwum „Solidarności” i skopiowałam sobie niektóre moje artykuły z lat 1981-1985, podpisywane Z boku albo ZB. Ale ich nie przeczytałam? Mam je jeszcze? Nie wiem, pewnie nie. Moje własne oryginalne egzemplarze biuletynu oddałam kiedyś Detlefowi W. Steinowi, który założył i prowadzi Osteuropa Zentrum w Berlinie.

 

 

Z życiorysów, które kiedyś pisałam, wynika, że napisałam około 150 tekstów do publikacji podziemnych. To sporo, a ja niemal nic nie pamiętam. Był taki artykuł, wiem na pewno, który napisałam jeszcze przed wyjazdem z Polski, a który ukazał się, jak już byłam w Berlinie. Pisałam w nim, to nawet, o dziwo, pamiętam, że dobrze by było, gdybyśmy walcząc zawzięcie o „swoje”, czyli wolność, niepodległość i suwerenność, pamiętali, że na świecie istnieją inne projekty i realizacje świata i społeczeństwa. Na przykład, bezrobocie jest rzeczywistym problemem, a nie czymś, co państwo ma płacić ludziom, którzy są zbyt dobrzy, by wolno ich było zmuszać do pracy. I że bezrobocie jest nieszczęściem naprawdę, a nie dlatego, że tak to sobie wydumali lewacy spod znaku Che Guevary. A też i sam Che Guevara to niekoniecznie pies łańcuchowy Moskwy. Że aborcja nie musi być traktowana jak ludobójstwo, bo można na nią spojrzeć jak na prawo kobiety, że feministki to nie idiotki, które palą staniki, tylko naprawdę im o coś chodzi i że to coś jest ważne. I tak dalej...

Redaktorem biuletynu był Maciej Łopiński, którego poznałam kilka lat wcześniej - był wtedy sekretarzem redakcji gdańskiego tygodnika „Czas" i to on, po rozmowie, która trwała co najwyżej minutę, przyjął do druku cykl moich felietonów o kulturze i astrologii - Symboliczne koło czasu. Zaprzyjaźniliśmy się wtedy „na zawsze” i to „zawsze” przetrwało z dziesięć lat, a skończyło się, gdy wyjechałam na stałe do Berlina. Maciej pisywał w „Czasie” felietony, dowcipne i cięte, najlepszy o tym, że wszyscy wszystko wiedzą i przekazują to jako prawdy objawione, a są to wierutne bzdury, był zatytułowany Jajo za dychę. Paradoksalnie, wkrótce potem jajo rzeczywiście kosztowało dychę.

Maciej redagował biuletyn również w „Czasie”, kiedy się ukrywał, co opisuje we wstępie do Konspiry bestsellera wśród książek II obiegu, wydanego przez „Przedświt” w roku 1984.

To on przekazał Komitetowi Kultury Niezależnej maszynopis mojej powieści Dochodzenie, którą KKN w roku 1982 (albo 1983) wysłał do Paryża za pośrednictwem Andrzeja Makowieckiego.

Makowieckiego poznałam wiele lat wcześniej przy okazji wręczania mi nagrody literackiej, w Poznaniu, w redakcji „Gazety Poznańskiej". Dostałam pierwszą nagrodę w konkursie „Tak zaczynał Ernest Hemingway” za opowiadanie Historia gwiazdkowego piernika. Makowiecki odwoził mnie na dworzec i zapamiętałam go, bo uznał, że musi mnie poinformować, iż redaktor (i pisarz) Jerzy Korczak jest Żydem, a Żydzi przywłaszczają sobie „nasze dobre polskie nazwiska”. Był, jak mi się wydaje, rok 1977, kiedy Żydzi w ogóle nie byli tematem. Potem kiedyś dotarła do mnie wiadomość, że Makowiecki został w niewyjaśnionych okolicznościach zamordowany, ale w sieci nic na ten temat nie znalazłam.

Cała ta historia jest całkowicie nieważna i nie ma nic wspólnego z Maciejem Łopińskim, opowiadam ją, bo interesuje mnie, jak splatają się wątki.

W stanie wojennym Maciej Łopiński ukrywał się przez jakiś czas, a ja przekazywałam mu teksty przez jego żonę, aż jednak wpadł i wtedy jakaś koleżanka przysłała mi pocztówkę z jakimś ludowym kilimem i napisała (był stan wojenny!): Kochana Ewo, pozdrawiam cię, zastanawiam się, co robisz, ja od dłuższego czasu robiłam haft łopiński, ałe niestety skończyło się, bo przyjechał wujek Łubek i go zabrał.

Łopiński został aresztowany, a ja pomagałam jego żonie, która została sama z małą córeczką. Latem mój mąż (dziś już były) i ja zabraliśmy naszego syna i Monikę na wakacje pod namioty. Wspólnie z żoną Macieja podejmowałyśmy działania prawne i inne, jak list do Jagielskiego czy zbieranie zaświadczeń lekarskich, dotyczących stanu zdrowia Maćka, co odniosło skutek, bo po trzech miesiącach Łopiński został zwolniony z więzienia właśnie ze względu na zły stan zdrowia.

Był jedną z niewielu osób, które wiedziały, że w styczniu 1985 roku zamierzam wyjechać na stałe. Dał mi książkę, której drugi egzemplarz miał on i ustalił sposób szyfrowania wiadomości. Numer strony, numer linijki, numer słowa, numer strony, numer linijki... Można było łatwo złamać szyfr i dojść do tego, że chodzi o książkę, ale nikt na świecie nie był w stanie zgadnąć, co to za książka.

Potem się już nigdy nie spotkaliśmy. Maciej miał wysokie stanowisko, był szefem kancelarii Lecha Kaczyńskiego, przeszedł więc politycznie na stronę, którą mogłabym nazwać przeciwną. Ale gdy w roku 2010 potrzebowałam potwierdzenia, że działałam dla podziemia, nie było z tym najmniejszych problemów. Rozmawiałam najpierw z jego sekretarką, a potem z nim samym i natychmiast przysłał mi potrzebny papier.

W niczym mi to, niestety, nie pomogło, ale to już zupełnie inna historia.

 

Sławka Walczewska

Sławomira Walczewska, jedna z czołowych feministek polskich, założycielka Fundacji EFKA, nie pasuje do opisywanych tu ludzi, bo chcę tu przecież pisać o tych, których poznałam w czasie strajku na stoczni, przedtem i potem, i związanych z tamtym czasem. Tymczasem Sławkę poznałam dopiero po przyjeździe do Niemiec. Tym niemniej, poprzez jedno zdanie, wiąże się ona niemal bezpośrednio z moim czasem w Gdańsku od roku 1976 do roku 1985.

Zacznijmy od tego, co już raz w poprzednim rozdzialiku napisałam - nie pamiętam swoich tekstów, nie śledzę, co się z nimi dzieje, lubię dostawać honoraria, ale nie pyskuję, jeśli ktoś zabrał sobie za darmo mój tekst i go przedrukował, nic mi o tym nie mówiąc. Gdy dostaję do ręki wydrukowany egzemplarz, nie rzucam się na „swój tekst”, bo nic mnie on już nie obchodzi. Nie czytam więc moich rzeczy po wydrukowaniu! Nie słucham nagranych audycji! Nie oglądam nakręconych ze mną filmów. To ważne stwierdzenie!

Bo gdy trzymam w ręku książkę lub gazetę, gdybym miała słuchać audycji lub oglądać film, to są to rzeczy już nieaktualne. Rzucam tylko okiem, żeby zobaczyć czy występuję jako Ewa Maria Slaska czy niestety jako Eva Flaska, Maria Śląska czy Józefina (to moje trzecie imię) Skalska. Nie lubię, jak mi się przekręca imiona i nazwisko. Nie lubię też, żeby mi przekręcano myśli i błędnie poprawiano poprawne zdania i informacje. Ale z reguły w ogóle nie wiem, że ktoś mi coś poprawił lub przekręcił - no bo jak nie czytam - a o tym teraz będzie…

 

 

Poniższy tekst to cytat ze mnie samej - publikacja na blogu 6 stycznia 2013 roku.

Od wielu lat koleżanka moja, SW, znana polska feministka, podaje mój adres mailowy różnym kobietom, zapewne młodym, które piszą do mnie maile. Z reguły już w linijce tytułowej od razu znajdzie się zdanie wyjaśniające, o co im chodzi. „Kobiety nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o Polskę”. Gdy widzę tę linijkę, wiem już dokładnie, co będzie dalej. Wzorcowy tekst tego maila będzie brzmiał: „Nazywam się... i piszę do Pani, ponieważ pracuję nad filmem dokumentalnym / artykułem / pracą magisterską / pracą licencjacką / doktoratem o roli kobiet w „Solidarności”. Od dłuższego czasu poszukuję informacji o napisie, który podczas strajków został namalowany na murze Stoczni Gdańskiej: „Kobiety nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o Polskę”. Od pani SW, z którą kontaktowałam się w tej sprawie, dostałam informację, że zdjęcie przedstawiające ten napis pod koniec lat 80-tych zamieściła Pani w piśmie berlińskich emigrantów z Polski. Czy może mi Pani pomóc w dotarciu do tej fotografii?

Z pozdrowieniami.”

A ja, czasem ze smutkiem, czasem ze złością odpowiadam:

„Droga Pani...,

przepraszam /przykro mi, ale od ponad 20 lat próbuję wytłumaczyć pani SW, że NIE MAM zdjęcia przedstawiającego ten napis, a tylko WIDZIAŁAM taki napis i to nie na murze stoczni, tylko namalowany szminką na lustrze w windzie w bloku, w którym mieszkała moja teściowa.

Pozdrawiam

Ewa Maria Slaska”.

 

(...) Rozmyślam o tym, co widziałam trzydzieści kilka lat temu. Pisałam o tym? Skoro kolejna młoda panna, która próbuje dotrzeć do tego napisu, twierdzi, że napisałam, to może i napisałam. A jak napisałam, to czy to, co napisałam, stało się źródłem legendy? Jak mam to sprawdzić?

Na moje interpelacje publiczne na blogu Sławka odpowiada, że takie zdanie pojawiło się w berlińskim „Archipelagu".

Pisałam dla „Archipelagu", to prawda, od roku 1985 do 1987. Potem pismo przestało istnieć.

Nie robiłam jednak w Gdańsku żadnych zdjęć, nie mam żadnych zdjęć, nie mogłam ich więc publikować, a już na pewno nie mogłam ich publikować w „Archipelagu", no i nie mogłam opublikować zdjęcia napisu na murze, którego na murze nie widziałam.

(...) Pozostaje pytanie, jak powstała ta legenda? Czy to z moich opowieści (bo na pewno kilkakrotnie opowiadałam o tym napisie na lustrze) wyrósł w przeszłość konflikt kobiety - mężczyźni i przybrał postać wielkiego transparentu? Czy może jednak był naprawdę taki napis na Murze Stoczni, albo transparent i to nie to, co napisałam, stało się źródłem legendy, tylko to, co napisał jakiś zezłoszczony facet, którego żona przychodziła pod Bramę Stoczni, przynosiła mu bułki i kiełbasę, ale marudziła.

A może było takich napisów na lustrach więcej i pisała je ubecja, żeby zaognić konflikt i skłócić tych, co dotychczas nie wpadli jeszcze na pomysł, że sobie nawzajem przeszkadzają a i cele mają różne?

Minęło 27 lat, gdy wreszcie, pisząc ten tekst, czytam ów inkryminowany artykuł w „Archipelagu" i stwierdzam, że ogólnie wcale nie był zły i na pewno sensownie rozprawiał się z polskim patriarchatem.

Napisałam między innymi, że nie mogę się poczuć integralną częścią wielkiego zrywu, który przyniósł „Solidarność” (a w konsekwencji, co jednak miało się dopiero zdarzyć - powstanie wolnej i demokratycznej Polski, upadek Muru, Jesień Narodów i likwidację światowego komunizmu, polityki bloków oraz zimnej wojny), a nie mogę dlatego, że w powszechnym pojęciu „Solidarność" zrobili trzydziestoletni mężczyźni z brodami, podczas gdy ja byłam kobietą, nie miałam brody i według mnie „Solidarność” zrobili post-hippisi.

Był to artykuł pod pseudonimem MariaBezdomna i prawdę mówiąc mogłabym się go po prostu wyprzeć. Ale nie będę tego robić, bo to rzeczywiście ja napisałam ten artykuł. Gdy sięgnęłam wreszcie po rzeczony „Archipelag” 3(42), znalazłam zdanie, które Sławka od lat cytuje, a o którym ja twierdzę, że nie jest moje. I nadal tak twierdzę. Czytam tekst i widzęethosprzez th, widzę lata 80-te i lat 70-ych - a więc zapisy w formie, której nie znam i nigdy nie używam (ethos) lub której nie cierpię (lata 80-te), widzę wreszcie to zdanie: „W okresie strajków na murze stoczni gdańskiej namalowane zostało hasło: Kobiety! nie przeszkadzajcie nam! My walczymy o Polskę”. Ktoś zredagował ten tekst po swojemu. Poprawił mi gramatykę stylistykę i „merytorykę”. Ja nie napisałam, że było takie hasło na murze Stoczni Gdańskiej!

Natychmiast przypominają mi się różne inne ingerencje cenzury redakcyjnej, o dziwo niezależne od opcji ideologicznej. Każdy coś wie lepiej, coś chce poprawić, uściślić, usunąć.

W nagrodzonym kiedyś w PRL opowiadaniu z kawałka zdania na krześle wisiała kurtka milicyjna redaktor wykreślił słowo milicyjna. Ten jeden wyraz sprawiał, że opowiadanie było krytyczne, jego brak zmieniał je w opowiastkę.

W Dochodzeniu (to w końcu też moje własne dzieło) mój kolega po 30 latach pokazał mi zdanie: Kobieta dotyka lok. Nie piszę dotyka lok, tak napisał redaktor wydawnictwa. To warszawska stylistyka, ja jej w ogóle nie znam.

W artykule w berlińskim taz-u ktoś mi poprawia tekst i pisze, że przewodniczącym Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża był Wałęsa.

Napisałam o tym na blogu i sprostowałam nieporozumienie. Teraz czynię to po raz drugi. Sławko, przepraszam, to był mój artykuł, ale ja tego nie napisałam.

Karol Krementowski

Karol Krementowski był mężem młodszej przyjaciółki moich rodziców, która gdy dorosłam stała się moją starszą przyjaciółką. Gdy w roku 1968 wyjeżdżałam na studia do Poznania, Teresa nie miała żadnego męża, gdy w roku 1976 wróciłam, z moim mężem i w ciąży, mąż Teresy był i to był tak, jakby był od zawsze. Pomiędzy rokiem 1976 a 1980 to on właśnie pouczył mnie, że jako przedstawicielka inteligencji i „panienka z dobrego domu” nie wiem nic o tym, jak naprawdę wygląda życie w PRL i jakie są moje obowiązki obywatelskie. Przez niego poznałam Andrzeja i Joannę Gwiazdów i innych działaczy nielegalnych Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, które były gdańskim odpowiednikiem warszawskiego KOR-u, jedną z organizacji, jakie powstały po rozruchach w Radomiu w roku 1976.

Był czerwiec 1976 roku. Radom zdarzył się, gdy już urodziłam syna. Siedziałam na krześle w pokoju ojca, który na razie dostaliśmy z mężem do dyspozycji. Był to dobry pokój dla młodych rodziców, bo z balkonem. Za oknem było słonecznie, w skrzynkach kwitły piękne złociste kwiaty, których nazwy nie pamiętam. Karmiłam syna piersią, słuchałam „Wolnej Europy” i płakałam. Myślę, że nic nie rozumiałam, oprócz tego, że przeganiano robotników między dwoma szpalerami milicjantów, którzy ich pałowali. Strasznie się boję bólu zadawanego przez kogoś z zewnątrz. I zawsze utożsamiam się z bólem, który zadaje się innym. Zwłaszcza, gdy ten inny to bezbronny człowiek, zdany na łaskę oprawcy. To pewnie moje żydowskie dziedzictwo, o którym zresztą wtedy w ogóle jeszcze nie miałam pojęcia.

Wieczorem przyszli Teresa i Karol, wciąż byłam wstrząśnięta i potrzebowałam wyjaśnień. Od tej rozmowy się zaczęło. Karol tłumaczył mi, na czym polega perfidia systemu, w którym żyjemy i jak powinniśmy się bronić. A co więcej, co ja miałabym w tym ogólnonarodowym zadaniu do zrobienia.

Były też lektury. Karol niestrudzenie dostarczał mi wydawane nielegalnie książki, najczęściej publicystykę. Te rozmowy i lektury trwały kilka lat i pomogły mi ustalić kształt mojego życia.

 

Gunter Grass

Wśród dostarczanej mi przez Karola lektury powieści były czymś rzadkim. Nazwisko Grass na okładce nic mi nie mówiło. Jakiś Niemiec. Nie bardzo mnie to brało. Nie lubiłam specjalnie ani literatury rosyjskiej, ani niemieckiej. Wychowywałam się na polskim eseju filozoficzno - kulturalnym, literaturze angielskojęzycznej i Marcelu Prouście. Oczywiście czytałam podstawowy kanon lektur niemieckich. Już Brecht mnie niepomiernie nudził, Fontane był nie do strawienia, Tomasz Mann mnie w owym czasie niezbyt fascynował, już lepszy był Henryk, a najlepszy Hesse, w czym oczywiście byłam nieodrodną córką mojej hippisowskiej epoki. A tu jakiś tam Grass. Skąd mogłam wiedzieć, że okaże się rewelacyjnym odkryciem.

O tym, jak ciężkim doświadczeniem było czytanie tzw. bibuły, nie będę się tu rozpisywała. Temat został już omówiony przez innych. Spędziłam noc na czytaniu wyblakłej kopii Blaszanego bębenka i rano byłam kompletnie nieprzytomna. Mąż wyszedł do pracy, ja poszłam odnieść książkę do jakiejś pani, która była po mnie następna w kolejce. Gdy w południe położyłam dziecko spać, sama też wróciłam do łóżka. Śniło mi się, że Oskar siedzi na wieży Katowni i rozbija okna teatru.

Po raz kolejny Grass pojawił się w okresie „Solidarności”. W klubie studentów politechniki „Kwadratowa” zorganizowano nielegalny, a może tylko ćwierć czy pół legalny pokaz najnowszego filmu Schlöndorfa, przemyconego przez kogoś z zagranicy. Oskar siedział na wieży Katowni i bębniąc rozbijał okna teatru. Ruscy wkraczali do Gdańska, paląc, mordując i gwałcąc.

Przez te cztery lata między Radomiem a strajkami w Gdańsku, między lekturą a projekcją Blaszanego bębenka, zdarzyło się wszystko, co miało zadecydować o moim i o naszym życiu.

Po Sierpniu Grass stał się już nieodłącznym elementem naszego życia intelektualnego, ale też i naszej myśli o Gdańsku. Docierało do nas wprawdzie, że u siebie, w Niemczech, wcale nie jest tak dobrze odbierany, jak w Gdańsku, ale to tym bardziej zachęcało nas do traktowania go jak swojaka. Chyba nie dotarło do nas, że Grass się opowiedział po stronie reżimu komunistycznego, który zwyciężył w Nikaragui w roku 1979. Tego dowiedziałam się dopiero jak przyjechałam do Berlina.

Bogdan Borusewicz

Najmilszą osobą, którą poznałam peregrynując z Dickiem od jednego trefnego partnera rozmowy, do drugiego jeszcze bardziej trefnego - był niewątpliwie Bogdan Borusewicz, wówczas jeszcze student. Był dowcipny i miał spory dystans do siebie i do patriotycznych porywów. Opowiadał o swojej działalności studenckiej i o tym jak trafił do Wolnych Związków Zawodowych.

Dick zapytał go, jak to się stało, że nie nauczył się angielskiego. Borusewicz odpowiedział, że ile razy zaczynał naukę, przydarzała mu się wpadka i szedł siedzieć. Postanowił więc nie uczyć się więcej angielskiego, bo w więzieniu było niefajnie, a na wolności czekała masa roboty.

 

 

Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża były organizacją niezależną od państwa, która postawiła sobie za cel obronę praw robotniczych i obywatelskich oraz odzyskanie prawa społeczeństwa do demokratycznego kierowania państwem. WZZ wydawał biuletyn „Robotnik Wybrzeża". Pierwszy numer ukazał się 1 sierpnia 1978 roku. Nie było wówczas internetu, wszystkiego musieliśmy się dowiedzieć.

Dziś o WZZ można sobie poczytać w Wikipedii:

Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża - Komitet Założycielski WZZ Wybrzeża został powołany 29 kwietnia 1978 w Gdańsku przez Andrzeja Gwiazdą, Krzysztofa Wyszkowskiego i Antoniego Sokołowskiego. Aktywnymi działaczami lub współpracownikami WZZ Wybrzeża byli Bogdan Borusewicz, Joanna Duda-Gwiazda, Andrzej Kołodziej, Maryla Płońska, Alina Pieńkowska, Anna Walentynowicz, Lech Wałęsa, Lech Kaczyński, Bogdan Lis i Tadeusz Szczepański i Edwin Myszk, jak się później okazało tajny agent UB. WZZ Wybrzeża skupiało ludzi, którzy w 1980 roku organizowali strajki w Stoczni Gdańskiej. Z WZZ Wybrzeża współpracowali działacze opozycji przedsierpniowej, m. in. Leszek Moczulski, który dostarczał prasę niezależną i pisał pozwy do sądu, m.in. w obronie Anny Walentynowicz.

Osoby należące do WZZ Wybrzeża tworzyły później NSZZ „ Solidarność ".

Oczywiście nie mogliśmy wiedzieć, że już za kilka dni to Borusewicz na pośpiesznie zwołanym zebraniu WWZ zadecyduje, że najlepszym kandydatem na przywódcę strajku będzie Wałęsa. Ciekawe, czy kiedykolwiek tego żałował. Widzieliśmy się od tego czasu kilka razy, ale nigdy go o to nie zapytałam.

Borusewiczowi zawdzięczam „zwycięstwo" w sprawie zupełnie niezwiązanej ani z Gdańskiem, ani ze strajkami, ani z „Solidarnością”, tylko z Berlinem i sprawami polskimi w Berlinie. Otóż przez kilka lat walczyłam z koleżanką z naszego Stowarzyszenia (Polsko - Niemieckie Towarzystwo Literackie WIR w Berlinie) o to, by instytucje polskie w Berlinie zadbały o grób profesora Aleksandra Brücknera.

Profesor Brückner pochodził z niemieckiej rodziny spod Tarnopola, która w ciągu trzech pokoleń zachowała wprawdzie niemiecką pisownię nazwiska, ale poza tym całkowicie się spolszczyła. Aleksander studiował we Lwowie i Wrocławiu, został jako młody, obiecujący indogermanista powołany na Uniwersytet w Berlinie, założył tu, pierwszą w Niemczech, katedrę slawistyki i kierował nią do emerytury czyli przez 44 lata. Był niespożytym badaczem i wspaniałym pisarzem, bo choć pisał o sprawach naukowych, nie pisał jak naukowiec lecz jak pisarz. Jego zasługi dla lingwistyki polskiej są równie ogromne, jak dla niemieckiej. Jest i był jednym ze świetnych przykładów, że mamy, Niemcy i Polacy, osoby, z których wspólnie możemy być dumni.

Grób profesora znajduje się na cmentarzu Parkfriedhof Tempelhof.

Od wielu lat chodzimy z moją przyjaciółką Anią na ten grób. To takie nasze miejsce, gdzie możemy też zapalić świeczki dla naszych bliskich, którzy leżą pochowani na innych cmentarzach i w innych krajach. Jednak cmentarz, gdzie leży profesor, pustoszeje z roku na rok, a nawet z dnia na dzień. Znajduje się w stanie likwidacji i za 10 lat go nie będzie. Od czasu, gdy się te kilka lat temu dowiedziałyśmy, próbowałyśmy z Anią przekonać ludzi i instytucje, w Polsce i w Berlinie, by zechcieli i zechciały zająć się tym, co się wtedy stanie z grobem profesora. Nie będę ich tu wymieniać, ale były to wielkie instytucje i wspaniałe osoby. Nasze prośby pozostawały bez odpowiedzi, aż w roku 2013, całkowicie rozgoryczona, napisałam kilka gorzkich słów na Facebooku. Reakcja facebookowców przeszła wszelkie oczekiwania i do dziś wspominam ją z wielkim wzruszeniem. Odezwała się masa ludzi, z których koniecznie muszę tu wymienić trzy osoby, Monikę Stefanek, dziennikarkę z Berlina, Dawida Junga, poetę z Gniezna i Łukasza Narolskiego, historyka spod Bydgoszczy. Powstała strona facebookowa poświęcona Profesorowi (,https://www.facebook.com/Profesor.Bruckner.In.Memoriam), która w ciągu kilku dni zebrała ponad tysiąc lajków. Zrodziła się wielka akcja, którą nagle wszystkie instytucje skutecznie nas przedtem ignorujące, musiały zauważyć. Nie zawsze reagowały miło, obrywały się nam nagany, pogróżki, pomówienia. Ale sprawa ruszyła do przodu.

W marcu 2014 roku delegacja parlamentarzystów polskich pod przewodnictwem marszałka Sejmu RP, Bogdana Borusewicza, podczas wizyty w Berlinie u parlamentarzystów niemieckich, odwiedziła grób Profesora. Byłyśmy z Anią przy tym. Teraz już wiadomo, że Państwo Polskie zajmie się tą sprawą i zajmie się nią Konsulat i Ambasada.

 

Andrzej Gwiazda

Ze wszystkich tych rozmów, jakie odbyliśmy z Dickiem, najbardziej znamienny wydał mi się wywiad z Gwiazdą. Andrzej opowiedział, że WZZ przygotowały listę postulatów, na której było kilkanaście żądań skierowanych do władz zakładowych, lokalnych i państwowych. Były one uszeregowane od najprostszych - takich, jak odzież ochronna, a kończyły się żądaniem prawa do utworzenia Związków Zawodowych niezależnych od partii. I, podkreślił Andrzej w rozmowie z Dickiem, władze wojewódzkie oficjalnych związków zawodowych przyjęły cztery z tych postulatów i postanowiły przedłożyć je na zbliżającym się właśnie zjeździe ogólnopolskim! Cztery! I Andrzej był dumny, że tyle udało się już osiągnąć. Tak było w sierpniu z małej litery.

W Sierpniu z dużej litery WZZ stworzyły NSZZ „Solidarność”, która zażądała realizacji wszystkich postulatów i dodała jeszcze kilka od siebie. Nota benewarto czasem przypomnieć sobie, jaka to była lista, czego żądali wówczas stoczniowcy, a z nimi miasto i kraj. Postulaty zostały zapisane na drewnianych tablicach i wywieszone na bramie nr 2 Stoczni Gdańskiej 18 sierpnia 1980 roku. I wydawały się niemożliwie wręcz odważne. Stałam pod bramą wraz z innymi kobietami, których mężowie byli na Stoczni, czytałam te postulaty i nie wierzyłam własnym oczom. Dopiero po latach uświadomiłam sobie, jak skromne to były żądania. Tak naprawdę tylko pięć z nich miało charakter umiarkowanie polityczny, reszta dotyczyła życia, zaopatrzenia w żywność, poprawienia sytuacji mieszkaniowej, wprowadzenia sobót wolnych od pracy. Chociaż oczywiście w czasach komuny wszystko to było niesłychanie odważne. Np. postulat 10: Realizować pełne zaopatrzenie rynku wewnętrznego w artykuły żywnościowe, a eksportować tylko nadwyżki.

I jeszcze trzy prywatne wspomnienia o Andrzeju. Pewnego razu spotkaliśmy się po raz pierwszy, oczywiście u Teresy i Karola, jak sądzę na imieninach. U Teresy zawsze było dobre jedzenie, choć klasycznie zawsze takie same - pyszne kanapki i super pyszna sałatka jarzynowa, a potem ciasto z cukierni naszych przyjaciół (to oni razem z nami w stanie wojennym przewozili Karola do wujka na wieś). Siedziałam przy stole obok Andrzeja i z zapałem z nim o czymś dyskutowałam. On palił a ja, w ferworze dyskusji, sięgnęłam po to, co on palił. Podobno wszyscy przy stole zamarli z wrażenia, bo Andrzej palił czarne, cienkie i mocne cygaretki, a ja zaciągnęłam się takim czarnym badziewiem i zamiast zachłysnąć się i zapłakać, bez mrugnięcia powieką dalej dyskutowałam.

Kiedyś Andrzej mi powiedział, że jeśli się kogoś boję, powinnam lekko unieść kącik ust, tak by błysnął kieł. Podobno tak robią wilki i wszystkie w miarę inteligentne stworzenia atawistycznie boją się błysku wilczych kłów. Nie wiem, czy zastosowałam się do tej porady w tych kilku przypadkach, gdy zdarzyło mi się wygrać z wrogiem i to silniejszym ode mnie, ale wiem, że długo ćwiczyłam przed lustrem odpowiedni ruch warg.

Trzecia anegdotka dotyczy czasów znacznie późniejszych, bo okresu legalnej „Solidarności". Jesienią 1981 roku odbywał się w Gdańsku w hali Oliwii Kongres Solidarności (oficjalnie nazywało się to I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność"). Chodziłam tam jako dziennikarka, zabierając ze sobą syna, Jacka, który do dzisiaj twierdzi z dumą, że był najmłodszym uczestnikiem Zjazdu. Bardzo nas z tego powodu obfotografowano, ale niestety nie miałam aparatu i nie mam zdjęć.

Było to już po roku działania „Solidarności" i wszyscy wiedzieli, że Wałęsa nie znosi Gwiazdy i najchętniej by go utopił w łyżce wody. No ale Andrzej był ważną osobistością, niełatwo się było go pozbyć, a on sam wcale nie zamierzał ułatwić życia Wałęsie i odejść. Delegaci związku traktowali go zresztą z ogromnym szacunkiem, bo miał on za sobą zesłanie. Jako sześcioletnie dziecko został z matką i babką w 1940 roku wywieziony do Rosji. Trafili do kołchozu w północnym Kazachstanie i wrócili dopiero w roku 1946. W owym czasie taka przeszłość przydawała człowiekowi nimbu bohatera.

Podczas obrad plenarnych Andrzej siedział za stołem prezydialnym. Ktoś z sali zadał pytanie, dlaczego on i jego żona, Joanna Duda-Gwiazda, nie mają dzieci? Było to prawdę mówiąc chamskie pytanie, ale Andrzej spokojnie na nie odpowiedział, że szlachetne zwierzęta nie rozmnażają się w niewoli.

 

Marek Slaski

Tak więc stałam przed Bramą Stoczni, a mój mąż był za nią. Znalazł się tam 18 sierpnia (nie, jednak już Sierpnia) rano, gdy strajk stoczniowy, po przepychankach między Wałęsą a Gwiazdą i Borusewiczem, przekształcił się w Strajk Solidarnościowy i do Stoczni zaczęli napływać ludzie z zakładów pracy Trójmiasta. Był to pomysł Marka, żeby w ten poniedziałkowy poranek zwołać zebranie w swym miejscu pracy. I zakład wysłał go jako swojego przedstawiciela.

Gdy pojawił się na stoczni i otrzymał przepustkę, miała ona jeszcze stosunkowo niski numer, a wielka sala BHP, w której odtąd miały się odbywać narady, świeciła pustkami. Dopiero w ciągu popołudnia zaczęło do Stoczni napływać coraz więcej delegatów. Następnego dnia Marek zabrał ze sobą Dicka i załatwił mu dziennikarską przepustkę strajkową. Tak to Dick był pierwszym zachodnim dziennikarzem, który w ogóle wszedł na Stocznię i mógł nadawać pierwsze informacje dziennikarskie na Zachód. Nadawał je wieczorami z naszego mieszkania, gdy obaj wracali do domu. Obaj potwornie głodni. Na Stoczni było wprawdzie sporo jedzenia, ale widać jednak za mało. Marek twierdzi, że były na pewno jabłka, a poza tym zupy, kanapki, kawa, herbata, przygotowywane na zapleczu, z tego zapewne, co dostarczały na Stocznię różne zakłady pracy, biorące udział w Strajku, ale też i z tego, co my, te czekające pod Bramą żony, pakowałyśmy do siatek. Podobne siatki przygotowywali też ludzie z zakładów. Bo codziennie rano, przed rozpoczęciem obrad, a czasem również wieczorem, każdy delegat jechał do swojego Zakładu i przekazywał strajkującym pracownikom druki, informacje i dyspozycje, a zabierał zapasy.

 

 

Przygotowanie tych toreb nie było łatwe. Przez te dwa tygodnie Sierpnia życie w ogóle nie było łatwe. Przede wszystkim cały czas nas straszono, co chyba bardziej uderzało w nas, niż w tych, którzy byli na Stoczni. Oni tworzyli Historię, mieli poczucie Misji i Posłannictwa, byli blisko tego człowieka, który nagle okazał się charyzmatycznym Przywódcą. A my się mogłyśmy tylko bać.

Oni, tam, to byli przeważnie ludzie młodzi, mieli młode żony i małe dzieci. I to myśmy stały pod Stocznią. Byłyśmy grupą społeczną wybitnie podatną na straszenie, a jednak okazałyśmy się równie nieustraszone, jak owi dzielni brodaci faceci w sali BHP. My też byłyśmy dzielne. Zajmowałyśmy się dziećmi, stałyśmy w kolejkach, gotowałyśmy jedzenie, piekłyśmy chleb i placki drożdżowe i chodziłyśmy pod Bramę. Boże, jak myśmy przy tym strasznie wyglądały! Na zdjęciach, które obiegły świat, ten tłum pod Stocznią był imponujący. Ale gdy się przyjrzeć bliżej, a jest taka fota w sieci, to groza. A to my właśnie tam stoimy za tymi stalowymi prętami, ubrane w ortalionowe kurtki, z włosami od fryzjera, u którego byłyśmy przed miesiącem, więc odrosły. I te nasze buty! A przecież starałyśmy się być jeszcze przy tym eleganckie. Miałyśmy te jakieś sweterki z komisów, kosmetyki. I co? I nic. Zdjęcia pokazują, jakie byłyśmy. Zapuszczone, zmęczone, zdesperowane, dzielne, młode kobiety. Mieszkanki świata zwanego Komuną.

Nie opowiadam tu Historii, bo Historię każdy zna. W Sali BHP koło figury Lenina podpisano Porozumienia Gdańskie, a Wałęsa - jaki był młody, jak bardzo w stylu lat 70. - wszedł na Bramę i obwieścił to urbi et orbi.

***

Był okres legalnej Solidarności. Marzec. Ważyły się szale, czy ogłosimy strajk generalny, czy nie. Znowu nas straszono. Podobno Moskwa zapowiedziała interwencję, jeżeli w Polsce dojdzie do strajku generalnego. Potocznie mówiło się, że Ruscy wejdą. Ale oni nawet nie musieli wchodzić. Oni w Polsce byli.

Bałam się potwornie. Poszliśmy z Krzysiem Dowgiałło na spacer i powiedziałam mu wtedy, jakie mam marzenia. Chciałam mianowicie doczekać się pierwszych rzodkiewek z działki, którą nam kilka miesięcy wcześniej przyznano.

Póki było dobrze, było dobrze, ale z nastaniem stanu wojennego już nie było dobrze, a jak nie było dobrze, było źle. Za udział w strajku i doprowadzenie do wyrzucenia z zakładu dyrektora komucha Marek jako prowodyr został zwolniony z pracy. Imał się wtedy różnych zajęć. Robił ludziom remonty, pracował w sadzie u Teresy i... pędził bimber. Muszę przyznać, że mój mąż produkował znakomity bimber. Nawet nie pamiętam, gdzie się tego nauczył i od kogo, ale tak było. Ludzie przynosili nam kartki i/lub cukier (były kartki!) oraz oprócz zapłaty za wyprodukowaną wódkę również różne dobre rzeczy, jak na przykład, słynne trzy proszki - proszek do prania, proszek do pieczenia albo proszek od bólu głowy.

Mniej więcej raz na miesiąc Marek zabierał się do roboty. Trwało to, o ile pamiętam dwa dni, zajmowało całą kuchnię i nie muszę chyba dodawać, że było nielegalne i karalne. Ostatnia produkcja odbyła się w grudniu 1982 roku (stan wojenny), tuż przed świętami. W przededniu Wigilii w nocy wszystko było gotowe, sprzęt ukryty, napełnione butelki rozdane, oddane, sprzedane lub schowane, mieszkanie wywietrzone. Następnego dnia do kuchni wkroczyłam ja i zabrałam się za robienie barszczu, uszek, kapusty z grzybami i maku. Mieszałam właśnie gotowy mak w wielkim garnku (w naszej rodzinie mak wigilijny produkowało się wiadrami), gdy w kuchni pojawiło się czterech panów w cywilu wprawdzie, ale z bronią, którzy najpierw przez wiele godzin przeczesywali mieszkanie, a potem zabrali mnie i moją maszynę do pisania do aresztu. Bimbru nie znaleźli, innych inkryminowanych przedmiotów, tekstów, gazetek, matryc nowych i zapisanych też nie, bo schowek pod podłogą mieliśmy naprawdę super, a jeszcze przez przypadek przez cały czas rewizji na schowku, na rozłożonym dywaniku bawiło się klockami nasze sześcioletnie wówczas dziecię. I nie ruszyło się z miejsca nawet na chwilę!

To się nazywa zaprawa bojowa do życia w komunie.

Krzysztof Dowgiałło

Należał do licznej grupy znajomych moich rodziców, młodszych od nich o pół pokolenia, którzy z czasem stali się i moimi znajomymi. Znałam go więc od dzieciństwa, był starszy ode mnie i jak się poznaliśmy, był już chyba nawet żonaty, a w każdym razie miał stałą narzeczoną. Był (i jest) najmilszym z moich znajomych. Zaprzyjaźniłam się z nim i z nią, z jej siostrą, z jej szwagrem, siostrą szwagra i ciocią wujka wnuka stryja i, oczywiście z ogromnymi przerwami, utrzymujemy te przyjacielskie stosunki do dziś. Krzysztof był nadzwyczaj dzielny i nadzwyczaj skromny. Nigdy nic nie mówił, niczego nie opowiadał, niczego nie żądał, niczym się nie chwalił. Co najwyżej odpowiadał na pytania, ale skąd mieliśmy wiedzieć, że trzeba zadać pytanie i jakie. Brał udział w strajku i był internowany, i nigdy się z tym nie obnosił. Na pewno nie należał do tych, których było w Gdańsku na kopy, o których się potem z westchnieniem mówiło: Boże okaż zmiłowanie tym, co spali na styropianie. Byli to nieznośni solidarnościowi „roszczeniowcy” i mieliśmy ich potężnie dość. Właściwie przez przypadek dowiedziałam się, że to on był autorem słynnej ballady, która stała się niemal hymnem „Solidarności”: Janek Wiśniewski padł. Tak samo dopiero podczas projekcji filmu zorientowałam się, że Andrzej Wajda wziął tę piosenkę do filmu Człowiek z żelaza.

W pierwszych wyborach, tych zaledwie na pół wolnych, w czerwcu 1989 został od razu w I turze wybrany posłem X kadencji sejmu startując jako bezpartyjny.

Przygotowując teraz ten wpis dowiedziałam się jeszcze różnych rzeczy o Krzysztofie, o których nigdy się nawet nie zająknął. W 1980 r. przystąpił do „Solidarności", zasiadał w zarządzie regionu związku. Z powodu działalności opozycyjnej był pozbawiany wolności w latach 1981-1983, a także w 1985 r. Pełnił funkcję redaktora naczelnego więziennej gazetki w Potulicach, był dystrybutorem pomocy kościelnej, nauczycielem języka francuskiego w więzieniu potulickim, przywódcą wielu protestów więziennych. Był radnym Sopotu.

Kilka lat temu przeszedł z kolegą na piechotę przez zamarzniętą Zatokę Botnicką.

Anna Walentynowicz

Zapisała się niezwykle w pamięci rodzinnej, bo gdy pojawiła się po raz pierwszy u nas w domu, przyniosła ze sobą baloniki, które dostała od jakichś dziennikarzy japońskich. Mój syn miał wtedy cztery lata. Dziś być może nikt już tego nie wie, ale balonik to była w roku 1980 tak niezwykła atrakcja, że mój syn ją latami pamiętał. Pani Walentynowicz, pani od baloników!

   Bardzo się lubiłyśmy, potrafiłyśmy paplać godzinami, choć w miarę narastania wrogości pomiędzy Lechem a Andrzejem i Anią, tematy rozmów się coraz bardziej zawężały, aż w końcu był już tylko jeden temat - podłość Lecha.

 

 

Zawsze sobie myślałam, że to taka szkoda, że wszyscy troje nie potrafili zachować solidarności, która ich łączyła, gdy byli w Wolnych Związkach Zawodowych. Lecha i Anię łączył jeszcze dodatkowo fakt, że zostali usunięci z pracy w Stoczni, co stało się bezpośrednim zarzewiem Strajku. Byli figurami symbolicznymi i szkoda, że nie udało się tej symboliki utrzymać. Ale pewnie nie mogło się dać utrzymać.

Andrzej był praktykiem opozycji, Lech pragmatykiem, Ania sumieniem.

Była najbliższą mi osobą, która zginęła w katastrofie smoleńskiej.

 

Leszek Sławiński

„Solidarność" istniała legalnie. To, co zaczęło się jako przysługa dla Dicka, stało się moim prosolidamościowym zadaniem. Znałam angielski i miałam pośredniczyć między dziennikarzami z Zachodu a Polską. Nie dostawałam za to pieniędzy, ale czasem prosiłam o przywiezienie z Zachodu książek i masła z orzeszków ziemnych (nazywaliśmy je pindaka), potrzebnego dla jakiegoś uczulonego na laktozę dziecka.

Jako dziennikarka współpracowałam w owym czasie z prasą legalną i solidarnościową, w tym z „Czasem", „Głosem Elbląskim", „Punktem"; najsłynniejszym moim tekstem była krótka notatka o aresztowaniu strajkujących w Bydgoszczy, mimo że śpiewali Hymn Narodowy, wydrukowana w redagowanym przez Donalda Tuska dodatku solidarnościowym w „Dzienniku Bałtyckim".

Podczas Zjazdu wraz z Leszkiem Sławińskim, wówczas redaktorem czasopisma „Solidarności" - „Kwadrat" w Szczecinie, rozpoczęliśmy prace przygotowujące wydawanie ogólnopolskiego tygodnika związkowego, który miał nosić nazwę „MY”, a którego 1 numer miał się ukazać 13 grudnia 1981 roku. W redakcji „MY” zajmowałam się działem historycznym.

Gdy parę lat temu szukałam w internecie informacji o Leszku Sławińskim, nic nie znalazłam, teraz nadrobił to Marek Kietliński, który zrobił wpis do internetowej encyklopedii „Solidarności”:

Leszek Jakub Sławiński, ur. 1 V 1927 w Kowlu (obecnie Ukraina), zm. 8 III 1996 w Białymstoku.

1942-1944 żołnierz AK. Po wojnie członek KW OM TUR, ZMP i PZPR (usunięty w 1957); działacz ZZ Pracowników Budownictwa. 1964-1966 wychowawca w internacie Zasadniczej Szkoły Budowlanej w Białymstoku; od 1972 nauczyciel w Ząbowie; 1976-1978 pracownik agencji reklamowej w Gdańsku, nast. w Warszawie. Od VI1980 ponownie w Białymstoku.

Od jesieni 1980 w „S", od X 1980 rzecznik prasowy MKZ „S" w Białymstoku, pierwszy redaktor naczełny „Biuletynu Informacyjnego " MKZ Regionu Białystok; od II 1981 redaktor pisma KKK Pracowników Poligrafii „S" „Kwadrat" w Szczecinie.

W 1989 w Niezależnym Ruchu Społecznym Solidarność im. ks. Jerzego Popiełuszki; współzałożyciel KO w Białymstoku. Na pocz. lat 90. działacz PPS, następnie Solidarności Pracy.

Kietliński nie wspomina o drugim epizodzie gdańskim w życiu Sławińskiego, tym z roku 1981/82, bo skoro czasopismo się nie ukazało, nie został też po nim żaden sensowny zapis i żaden powód, żeby o tym pisać.

To ja namówiłam Leszka, żeby został redaktorem naczelnym czasopisma. To ja je wymyśliłam i ja załatwiłam z władzami Okręgu, że dostaniemy na nie dofinansowanie, ale - cóż za cudowna i godna podziwu skromność - uznałam, że sama jestem za słaba, aby wziąć na siebie taką funkcję i poszukałam na to miejsce kogoś lepszego (w psychologii nazywa się racjonalizacja niemożności - a jak się tak nie nazywa, to powinno się nazywać). Kiedy Leszek zorientował się, że nie jestem małą skromną dziewczynką, którą (ponoć) przed nim odegrałam, tylko że mam dorobek i kompetencje, był na mnie zły, ale klamka już zapadła. Zostawili z żoną mieszkanie w Szczecinie (w Białymstoku już dawno byli „spaleni", bo Leszek był potwornie pyskaty) i przenieśli się do Gdańska. Leszek znalazł nam siedzibę w pięknej starej willi na pograniczu Oliwy i Gdańska, znaleźliśmy ludzi do redakcji i zaczęliśmy pracę.

Po wprowadzeniu stanu wojennego Leszek twierdził, że uchroniłam go przed internowaniem, bo i w Białymstoku, i w Szczecinie był na listach osób do aresztowania, a w Gdańsku pojawił się dopiero w październiku i odpowiednie służby jeszcze nie zdążyły go zarejestrować.

Oczywiście nasze czasopismo się nie ukazało, natomiast w dzień przed wybuchem stanu wojennego ukazał się w Wydawnictwie Morskim mój debiut książkowy Portret z ametystem.

Oba fakty to kolejne przykłady wpływu Losu na moją biografię. Ta książka mogła się ukazać tydzień wcześniej i wtedy zdążyłaby już zaistnieć, ale mogła być zaplanowana na tydzień później, czyli nie ukazałaby się wcale. Co jednak debiutujący pisarz ma z tego, że jego książka ukazała się, a mimo to - jakby jej nie było? Również fizycznie. Ponieważ ów Los mój uporczywie powtarza chwyty, które mu się dobrze udały, taką sytuację przeżyłam raz jeszcze - gdy już w wolnej Polsce, a jakże, moja książka Piękne dni w Visby ukazała się w momencie, gdy wydawnictwo, od dawna szykujące się do wewnętrznej wojny domowej, właśnie ją wszczęło, i wszystko, co się akurat ukazało, padło ofiarą owej machiny wojennej. Nie miesiąc wcześniej i nie miesiąc później, tylko dokładnie wtedy. I tak jak wtedy - moja powieść wpadła w czarny dół.

 

Jerzy Giedroyc

Można by powiedzieć, że narzekam, w końcu w międzyczasie ukazało się parę jeszcze moich książek, w tym jedna - o stanie wojennym, Dochodzenie - w paryskiej „Kulturze”. Tę pisałam na bieżąco, rejestrując jednak nie tyle sam stan wojenny, co sytuację w świecie zwanym Komuną, gdzie dla każdego można było znaleźć powód, aby go prześladować i zamknąć. Rękopis dzięki pośrednictwu Macieja Łopińskiego został przekazany Komitetowi Kultury Niezależnej; otrzymałam stypendium Komitetu (wypłacone mi już po wyjeździe do Niemiec), a książkę, nic mi o tym nie mówiąc, przekazano do wydania do paryskiej „Kultury”, gdzie ukazała się jesienią 1985 roku. Można by więc rzec, że to jedno mi się udało. Ale niestety, nie. Bo podobno, podobno, Książę Giedroyc był przekonany, że ta jakaś Ewa Maria Slaska (nazwał mnie zresztą Slaska) w ogóle nie istnieje i że jest to pseudonim Stefana Kisielewskiego czyli popularnego Kisiela z „Tygodnika Powszechnego”. Gdy nagle zjawiłam się Targach Książki we Frankfurcie i powiedziałam, że to właśnie ja, rozczarowany Książę zignorował mnie totalnie. Powinnam była wiedzieć, że jak Los się do mnie uśmiechnął, to tylko dlatego, że ktoś się pomylił. Mało tego, był pewien, że nie jestem nie znaną nikomu kobietą lecz znanym wszystkim mężczyzną!

Jacek Bogucki

Stan wojenny w oczach świadka czasu to nie to samo, co historyczny stan wojenny. Ale i dla świadka napięcie tamtego czasu dziś jest już nie do odtworzenia. Pamiętam, że jeden z owych dziennikarzy holenderskich, którymi się zajmowałam, znajdował się w Polsce po wybuchu stanu wojennego i postanowił nakręcić film o ludziach, którzy uniknęli intemowań i działają w podziemiu. Pomagałam mu w tym, sama udzieliłam mu też wywiadu. Jak to łatwo dziś napisać, a jak strasznie skomplikowane to było w realizacji. I jak strasznie się bałam!

 

 

Miałam małe dziecko, mój mąż wskutek swej działalności solidarnościowej stracił pracę, pisałam książkę, działałam czyli robiłam najróżniejsze rzeczy. Byłam nieprawdopodobnie wprost zajęta. Byłam jedną z osób, które w pierwszych tygodniach stanu wojennego organizowały w Gdańsku tzw. pomoc zimową, czyli rozdział darów z paczek i zbieranie pieniędzy dla osób żyjących w biedzie. Paczki do rozdzielania dostawaliśmy z kościołów, ale spływały też one do nas bezpośrednio drogą pocztową z Zachodu, o co dbali Dick Verkijk i inni dziennikarze oraz liczne grono zagranicznych przyjaciół moich rodziców.

Podjęłam też pierwszą próbę zainicjowania samoorganizacji artystów i dziennikarzy. W Domu Prasy odbyło się ogromne spotkanie, które po jakimś czasie zaowocowało powołaniem do życia Spółdzielni Plastyków Format, w której pracowałam jako rzecznik prasowy do momentu wyjazdu z Polski w styczniu 1985 roku.

No i wreszcie współpracowałam jako dziennikarka i pomoc techniczna (maszynistka) z gazetą zakładową w „Unimorze" (Karol Krementowski się ukrywał, ale gazeta nadal istniała) i pisałam teksty dla Macieja Łopińskiego do legendarnego podziemnego Biuletynu Stoczniowego. Obaj - i Krementowski, i Łopiński, ukrywali się, ale w przeciwieństwie do Łopińskiego, który wpadł i został aresztowany, Krementowskiego nikomu nigdy nie udało się złapać.

W pewnym momencie trzeba było znaleźć dla Karola nowe miejsce do zamieszkania. Pojechaliśmy wówczas z Markiem do mojego wuja, brata mojego ojca, który mieszkał na wsi pod Gdańskiem. Wuj miał farmę kur niosek, a w sąsiedniej wsi - farmę gęsi. Wuj zgodził się przyjąć Karola i przewoziliśmy go tam w dwa samochody, w towarzystwie dziecka, bo wszystko miało wyglądać jak towarzyski wypad za miasto. Ciekawe, że dziecko dowiedziawszy się, że ten niby nieznany mu pan to pan Władek, najwyraźniej nam nie uwierzyło. Ale dziecko i tak zostało już zaprawione w bojach, co się potem jeszcze przydało.

Przede wszystkim chodził do sadu, należącego kiedyś do ojca Teresy, pisać ze mną matryce. Jak tylko rozpoczęła się wiosna 1982 roku przewieźliśmy do sadu moją starą nadzwyczaj mocarną maszynę do pisani marki Olympia, która tam dzielnie przez prawie rok „służyła sprawie”. Przez całe lato chodziłam do sadu z dzieckiem, dziecko bawiło się z wielkimi psami, wchodziło na drzewa, jadło jabłka i taplało się w wypełnionej wodą blaszanej wannie, a ja siedziałam pod drzewem przy rozchwierutanym stoliku na krzywym krzesełku i pisałam matryce. Oczywiście, nie pamiętam treści tego, co pisałam, nawet jeśli były to moje własne teksty. Jak się pisze matryce, to nie można sobie zawracać głowy czymś tak błahym jak treść. Pisałam na woskówkach czyli matrycach woskowych, składających się - tak mi się dziś, po latach wydaje - z trzech warstw: zwykłego papieru na wierzchu, płyty nawoskowanej i tektury. Pisze się samymi czcionkami, bez taśmy, tworząc w warstwie wosku wypukłe litery, z których potem na powielaczu odbija się, powiedzmy, stroniczkę gazety. Jestem człowiekiem porządnie przykładającym się do wykonania zadań. Kazano mi pisać, to pisałam, ale ponieważ nikt nie powiedział, jak mam pisać, to pisałam używając siły. Wiedziałam już, że chłopaki z „Unimoru" rozpoznawali moje matryce, bo tak mocno uderzałam w klawisze, że przebijałam się przez wszystkie trzy warstwy woskówki. Jednak pewnego dnia moje matryce wzbudziły prawdziwą sensację. Ponoć przez pomyłkę wkręciłam do maszyny dwie matryce na raz - i przekłułam się przez 6 warstw! Zostałam uznana za bardzo mocarną kobietę. Prawie tak mocarną jak maszyna.

Na zimę maszyna wróciła do domu i już nie było tak łatwo pracować, nie wzbudzając podejrzeń. Gdy zimą tego roku zostałam zabrana do aresztu, maszyna pojechała razem ze mną, jako dowód na nie wiadomo co, bo nikt mnie z niczym nie skonfrontował. Potem mnie wypuszczono, a maszyna została. Karol, gdy już wyszedł z ukrycia, powiedział, że mam napisać pismo do milicji i zażądać, by mi ją oddano. I, patrzcie państwo, była już wiosna następnego roku, gdy pewnego dnia ktoś załomotał do drzwi. Otworzyłam, a tam stało trzech facetów, dwóch mundurowych i jeden w cywilu, i ten w cywilu trzymał w objęciach moją „Olympię”!

 

Teresa Remiszewska

W dniu 23 grudnia 1982 roku, w ramach słynnej akcji, zastraszającej zorganizowanej tuż przed złagodzeniem stanu wojennego w dniu 1 stycznia 1983 roku, kiedy to jednorazowo zatrzymano kilkaset osób, przeprowadzono w moim mieszkaniu rewizję, a ja zostałam zatrzymana i przesłuchana pod zarzutem udziału w działalności grupy „Remiszewska i inni”. Przetrzymywano mnie zaledwie 24 godziny, kiedy to zostałam dwukrotnie przesłuchana, a dodatkowo poddano mnie szykanie: wieczorem po przyjeździe do aresztu dostałam szklankę herbaty ziołowej, a potem do godziny 14 następnego dnia nie pozwolono mi skorzystać z toalety. Zostałam zwolniona z zarzutów, które zresztą z założenia nie miały mieć nic wspólnego z rzeczywistością, a moje przyszeregowanie do tej właśnie grupy (jeśli w ogóle istniała) brało się tylko z faktu, że byłam córką słynnego żeglarza, Dariusza Boguckiego, a Remiszewska, co wtedy każdy wiedział, była żeglarką. Podczas rewizji nie znaleziono niczego konkretnego (bo i nie szukano odpowiednio dokładnie), więc tylko zarekwirowano mi ową „Olympię”.

Pan B.

Od momentu aresztowania byłam bez przerwy śledzona, czego nikt zresztą nie ukrywał, ponieważ był to element zastraszenia a nie próba dowiedzenia się o mnie czegokolwiek. Na przeciw mojego domu stało na zmianę trzech panów, którzy patrzyli na dom i towarzyszyli mi, gdy dokądkolwiek wychodziłam. Zastraszanie to wspierały jeszcze informacje, przekazywane mi „poufnie" przez pana B., sąsiada, który uczciwie się przyznawał, że był w latach 50. współpracownikiem bezpieki i że wciąż „ma kontakty i źródła". Wydaje się, że był naszym „opiekunem”, ale tego nam oczywiście nie powiedział. To on informował mnie (zresztą nie złośliwie tylko z serdeczną troską o moje bezpieczeństwo), żebym uważała, bo odnośne służby wszystko o mnie wiedzą i że przecież rozpoznaję już owych śledzących mnie „panów”.

W końcu nie wytrzymałam. Pod koniec stycznia 1985 roku wyjechałam z Polski.

I co?

I nic. Zawsze twierdzę, że gdybym działała w Pcimiu, byłabym lokalną bohaterką, bardzo szanowaną, znaną wszystkim „Ciotką Rewolucji”. Ale działałam w Gdańsku, mieście, w którym aż roiło się od bohaterów. Pomagałam im, jak umiałam. To wszystko. Nie ma za co zbierać laurów.

 

 

Zakończenie

Pisarze nie kierują naszym życiem, ale jeśli dobrze piszą, udają im się zdania, które możemy sobie wziąć na drogę przez życie. Ja mam w podręcznym bagażu kilka takich zdań, wszystkie, jak przystało na pisarkę, zaczerpnięte z literatury lub filmu, który w końcu jest literaturą, tyle, że z ruchomymi obrazkami. Grass dostarczył mi zdania: Nigdy nie siedź przed trybuną. Miejsce artysty jest albo na trybunie, albo pod nią.

Być może, gdybym mieszkała w Pcimiu, miałabym teraz, a w każdym razie kiedyś, miejsce na trybunie. Ale byłam z Gdańska i wciąż siedziałam pod trybuną.

I nadal pod nią siedzę.   

 

Ewa Maria Slaska

Partnerzy

Logo PRwN

Logo forum

Logo ZDPN

Logo der SdpZ Grau

MSZ logo2

SWS logo

logo bez oka z napisem

Biuro Polonii

Konwent 1

 

© 2013 - 2017 Magazyn Polonia. All Rights Reserved. Designed By E-daron.eu

Please publish modules in offcanvas position.