flahapl Polska Flag of Germany.svgDeutschland 
  • IMG_0182_new.JPG
  • prezydent.jpg
  • Szydlo_new.jpg
  • U4prezydenta.jpg

POTĘGA SŁÓW I PERYPETIE Z PAMIĘCIĄ

 Myśli i słowa ileż mogą. Zarówno opowiadać, wyrażać uczucia, ranić, oszukiwać. Być bronią w politycznym kłamstwie lub prze­ciwnie - orężem przeciw zniewoleniu. Być wyrazem pogardy i nienawiści, albo krzykiem rozpaczy. Być miłym komplementem, gdy mężczyzna szepnie kobiecie: Ale dziś świet­nie wyglądasz" lub złośliwością, gdy powie to samo koleżanka, bo znaczy to wówczas, że normalnie wyglądasz raczej fatalnie. Dziś jakże często z idealistycznych pobudek podlegają słowa reglamentacji pod hasłem poprawności politycznej, a w niektórych krajach całe za­stępy cenzorów pracują nad przeredagowaniem książek z minionych epok, np. skażonych słowem Murzyn" lub toczą boje o zastąpienie zwrotu pani minister przez ministra. Wystarczy wybór jednego słowa, aby określić dziś w Polsce preferencje polityczne - zamach względnie katastrofa czy polegli względnie zginęli - w Smoleńsku oczywiście. A i neologizmy mają swój posmak - siejące nad wschodnią granicą Niemiec wściekłość i antypolskie nastroje kradzieże wszystkiego od młotka po cielaka, doczekały się w polszczyźnie nobilitacji słownej: jumać - zamiast kraść; jumak - zamiast złodziej. To ostatnie brzmi prawie romantycznie, jak junak, choć na forach internetowych jumacy nazywani są pogardliwie przez rodaków zabugolami, a więc potomkami Zabużan, czyli wypędzonych z polskich Kresów. A końcówka -gole w potocznej, niemal slangowej polszczyźnie z marginesu, ma konotacje negatywną, vide Jugole", czyli pogardliwie - Jugosłowianie.

 

 Ale nawet w uroczystej i wzruszającej sesji, poświęconej więźniar­kom hitlerowskiego obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück (ok. 70 km od Berlina), zorganizowanej w siedzibie Centrum Badan Historycznych PAN-u w Berlinie, padło słowo, które w moich uszach zabrzmiało jak dysonans. Było tam kilka referatów, miedzy innymi o polskiej więźniarce Wandzie Pociłowskiej, później świetnej powojennej rzeźbiarce oraz prezentacja nowo wydanej książki o rosyjskiej więźniar­ce Antoninie Aleksandrownej Nikiforowej, która po wojnie w ZSRR stworzyła prywatne archiwum sowieckich więźniarek Ravensbrück.

Urodzona w St. Petersburgu Nikiforowa (1907-2001) była lekarką w stopniu kapitana Armii Czerwonej. W lecie 1941 roku służyła w szpitalu na terenie bazy sowieckiej marynarki wojennej na estońskiej wyspie Saaremaa (Ösel), zaanektowanej w 1939 przez ZSRR i dostała się do niemieckiej niewoli. Po pobycie w kilku obozach jenieckich wylądowała w Majdanku, a na koniec wiosną 1944 w KZ-Ravensbrück właśnie. Tam przydzielono ją, jako pomocniczego lekarza do obozowego Krankenre­vier. Po wyzwoleniu zesłano ją na Syberię, choć nie do łagru, zgodnie z dyrektywą Stalina, który już w 1941 roku w radiowym przemówieniu ogłosił: nie ma sowieckich jeńców wojennych, są tylko zdrajcy.

O niej to miała referat pracownica naukowa z Osteuropa Institut z zachodnio-berlińskiego Wolnego Uniwersytetu. Mówiąc o jej życiorysie, użyła sformułowanie, że Nikiforowa, jako lekarz Armii Czerwonej w 1939 roku wzięła udział w konflikcie (dosłownie: Auseinandersetzung) z Polską i Finlandią. Nie wierzyłem własnym uszom, iż historyk nie­mieckiego uniwersytetu o radzieckiej napaści na Polskę i Finlandię, w ramach paktu Hitler-Stalin, może użyć takiego eufemizmu. A przecież postać rosyjskiej lekarki nie potrzebuje zagłaskiwania historii. Lekarz wojskowy jest przede wszystkim lekarzem, niesie pomoc rannym i cierpiącym żołnierzom, bo wojna to jakże straszne jatki. Nikiforowa miała szczęście, że nie zagłodzono jej na śmierć w niemieckich obozach, tak jak miliony sowieckich jeńców i uniknęła losu, który spotkał w 1942 jej matkę, jedną z miliona zagłodzonych w oblężonym Leningradzie. Zachowało się w pamięci ludzkiej jej pełne nadziei marzenie, wypo­wiedziane do francuskiej współwięźniarki: Będziemy wolne, rozumiesz, będziemy wolne! Będziemy jeść chleb z masłem i czytać książki...

Przez Ravensbrück przewinęło się ponad sto tysięcy więźniarek. Około jedna trzecia z nich to Polki. W tamtejszym Miejscu Pamięci byłem kilkakrotnie, bo wiążą się z nim też losy bliskich mi ludzi. Więź­niarkami tam były m.in. późniejsza wybitna aktorka Zofia Rysiówna (później żona Adama Hanuszkiewicza), kurierka AK, która mieszkała w Warszawie w tym samym domu, co mój dziadek, inż. Roman Nie­wiadomski, zamordowany w Powstaniu w 1944, a także moja ulubiona nauczycielka gimnazjalna Alina Wojciechowska. Więźniarką Ravens­brück była również moja krewna, Anna z Niewiadomskich Demidecka (1901-1957), nr obozowy 7566, córka Eligiusza N., przedtem przez 9 miesięcy więźniarka Pawiaka, po aresztowaniu siatki konspiracyjnej Stanisława Piaseckiego i jego żony Ireny, śpiewaczki operowej. Pia­secki był przed wojną wydawcą zbliżonego do endecji, prawicowego tygodnika literacko-artystycznego: Prosto z mostu", alternatywy dla lewicowo-liberalnych Wiadomości Literackich". Po aresztowaniu i torturach, jako wróg III Rzeszy, skazany na śmierć, został rozstrzelany w masowej egzekucji w podwarszawskich Palmirach w czerwcu 1941. Jego przyjaciel i poeta Konstanty Ildefons Gałczyński uwiecznił go wspaniałym trenem Okulary Staszka:

Kochał Szymanowskiego. Lubił ptaki. Wydawał „Prosto z Mostu".

Pił czasami.

I okulary nosił tajemnicze. I w takich pochylał się nad partyturami.

Błądził jak ludzie, co mają dużo siły. Łachudry nie błądzą. On był

jak lira.

Strzał w struny. I dobrze za błąd zapłaciły okulary zakrwione w

Palmirach....

Wybacz mi Żono, że Polskę ukochałem bardziej niż Ciebie i dziecko.

Przyjaciółki: Anna Demidecka i Irena Piasecka przeżyły obóz. Prze­żyła go cudem także jeszcze inna polska więźniarka, bo trafiła tam z wyrokiem śmierci. Była nią 28-letnia Maria hr. Platerówna (1913-2005), jedna z trzech kobiet z tej rodziny w obozie. Pochodziła z tej samej zubożałej litewskiej gałęzi hrabiowskiej rodziny Platerów, co nasza bohaterka narodowa Emilia (1806 - 1831), jako że pradziad Emilii i przodek Marii byli rodzonymi braćmi. We wrześniu 1939 roku, jako młoda farmaceutka, została wraz z personelem szpitala wojskowego ewakuowana na Węgry, w sierpniu 1940 wróciła przez zieloną granicę do Polski i działała w podziemiu, jako kurierka ZWZ (AK). Gestapo aresztowało ją w czerwcu 1941 roku, wraz ze starszym bratem Ma­rianem, który zginął w 1942 w Auschwitz. Po torturach przewieziona została do więzienia na Zamku Lubelskim i dalej do Ravensbrück (nr obozowy 7911). Tam była jednym z króliczków doświadczalnych", na których lekarze SS prowadzili zbrodnicze eksperymenty medyczne nad zgorzelą gazową (Gasbrand, Wundbrand). Jej wstrząsająca relacja zawiera fragmenty dziś niepoprawne politycznie (np. Polak na usługach gestapo, Cyganki lizusy i skarżypyty, konflikt z ewakuowanymi po Po­wstaniu 1944 r. Warszawiankami), ale jakże jest autentyczna i ludzka.

Oto fragmenty wspomnień obozowych Marii Platerówny (wg Ponad ludzką miarę - wspomnienia operowanych w Ravensbrück, Książka i Wiedza, Warszawa 1969):

[W Terespolu] Od roku należałam do organizacji podziemnej, ZWZ (...). [Matka]: "Marysiu, uciekaj! Gestapo" (...). Tuż za mamusią stał Poznański, Polak na usługach Niemców, a za nim młody gestapowiec (...). Uderzył mnie w twarz. W tej chwili Poznański uderzył mnie z drugiej strony. Zemdlałam. Ocknęłam się z bólu, gdy kopali mnie na przemian (...). Cela była niewielka, straszliwie brudna i cuchnąca... Dokuczał mi brud i wszy, a rany po kijach gestapo, niezabliźnione jeszcze, na skutek brudu i wilgoci ropiały i cuchnęły potwornie (...). Dnia 21 września 1941 r. wraz z ogromną grupą kobiet załadowano mnie do pociągu i poprzez Warszawę Poznań - Berlin przewieziono do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück...

Z wrzaskiem i ze szczekaniem całej zgrai psów otoczyły nas niemiec­kie dozorczynie, w siwych mundurach i czarnych pelerynach. Bijąc i popychając, załadowały nas na ciężarówki (...) znalazłam się w jakiejś izbie, w której kobiety, ubrane w pasiaki, napadły na mnie jak szakale (...) rozebrały mnie do naga, zabrały mi wszystko, wszyściuteńko, nawet medalik od Mietka i zaręczynowy pierścionek od Lodka... Wykąpano mnie, ścięto włosy na zero i ubrano z powrotem w ubranie obozowe (...). Przestałam być Marysią, kobietą o własnej woli, zostałam numerem 7911.

Na blokach w tym czasie czystość była wzorowa. W jadalni podłoga była równie biała, jak stoły i taborety, a szyby w oknach lśniły jak krysz­tał. Łóżka w sypialni (...) zasłane były równiutko w kostkę. Miałyśmy w tym czasie prześcieradła, a koce i poduszki z wiórów powleczone były w poszwy w ciemnoniebieską kratę (...). Mnie, jako zdrową i młodą, wzięto do plecenia warkoczy (ze słomy). Plotłam całymi godzinami, czy noc, czy dzień, stojąc pełne 12 godzin. Palce mdlały mi i puchły, ług, którym moczono słomę, wżerał się w skórę, tworząc rany (...). Oprócz Polek pracowały Niemki i Cyganki, potwornie brudne i niechlujne, wstrętne lizusy i skarżypyty (...). Nadeszła Wigilia B.N. 1941 r. (...)Oczyma duszy widziałam inne, piękniejsze obrazy: dwór, tonący w puchach śnieżnych (...). W jadalni pachnący świerk, a na stole zabawki, łańcuchy pozłociste, orzechy, jabłka czerwone i cukierki (...). Wieczorem, gdy zapłonęły ample elektryczne, dozorczyni pozwoliła śpiewać kolędy. Śpiewały Niemki i Cyganki „Cichą noc". Polki śpiewać nie chciały...

W dniu 1 sierpnia 1942 wzięto do rewiru sześć kobiet z transportu (lubelskiego) i wówczas poznałyśmy całą jakże straszną dla nas prawdę. Prawdą tą były operacje doświadczalne, dokonywane na nogach [wywo­łanie zakażenia zgorzelą gazową, typowym zakażeniem od ran w okopach i wypróbowanie leczenia go w warunkach, zbliżonych do frontowych sulfonamidami, m.in. na 74 Polkach, więźniarkach politycznych z nie­jawnym wyrokiem śmierci - A.N.]. Czekałam więc i ja swojej kolejki (...). Obudzono mnie nagle: „Marysieńko, wzywają cię do rewiru " (....) przyszła więc i na mnie kolej - operacja. (...) stanęłyśmy przed obliczem lekarki niemieckiej, Oberheuser, prawej ręki doktora Gebhardta [skazany w 1947 na karę śmierci i powieszony - A.N.] (...) idziemy wprost do łazienki szpitalnej. Wanna, ciepła woda, mydło, rozkosz (...). Siostra szpitalna goli nam nogi aż poza kolana (...). Około pierwszej po południu dostajemy zastrzyk z morfiny (...). Nim wyjęto igłę spałam. Obudziłam się pod wpływem odrętwienia i silnego bólu prawej nogi (...) usiadłam i powoli, dokładnie obejrzałam nieszczęsną kończynę. Pamiętam swoje bezgraniczne zdumienie - oto noga cała, zdrowa, a przecież ból szarpiący wściekle, od kolana aż po kostkę, doprowadza mnie chwilami do utraty przytomności (...). Och, jak duszno. „ Pić, pić". (...) Nade mną pochyla się twarz mamusi (.....). „To przecież boli! Strasznie boli. Moja noga, co oni zrobili z moją nogą?" (...) Gorączka musi być wysoka, bo mi się wciąż coś majaczy: twarze najbliższych - mamusi, Mietka, wujostwa, to znów czarne, groźnie ściągnięte brwi i błękitne, jak niebo oczy mego chłopca - przesuwają się jak w kalejdoskopie (...). Po dwóch dniach noga wygląda jak czarno-sina kłoda w żółtozielone cętki.

,,...Och, jak boli, jak strasznie nieludzko mnie boli". Zamykam oczy i w tej chwili czuję słodką, zbawczą woń chloroformu (...). Za oknem wstawał świt (...) A ja czułam się coraz gorzej (...). „Marylko, odezwij się, co ci jest? O Boże, ona przecież umiera!.. Lećcie po Oberheuser!" [Dr Herta Oberheuser (1911-1978), 31-letnia lekarka, ze specjalnością dermatologia, z katolickiej rodziny w Kolonii, członek NSDAP, jedyna kobieta oskarżona i skazana (na 20 lat) w procesie lekarzy-zbrodniarzy w Norymberdze, ułaskawiona w 1954 - A.N.] Do sali wpadła zaalar­mowana Oberheuser, chwyciła mnie za puls, potem poczułam ukłucie igły. Serce zaczyna bić coraz mocniej, coraz równiej i życie wraca (...). W sam dzień wigilijny odzyskałam przytomność (...). Z pierwszego dnia świąt pozostał mi w pamięci koncert w wykonaniu Zofii Rysiówny. Pamiętam, że przyszła złożyć nam życzenia. Stanęła w oknie, śliczna, ciemnowłosa, uśmiechnięta (...). Na prawej nodze mam dwa nacięcia na łydce, jedno z przodu, a drugie z tyłu, rany są bolesne, szerokie, zaropiałe - noga wygląda ohydnie (...). Wszystkie operowane skiero­wane są na blok nr 15 (...). Od tej pory przez kilka miesięcy jesteśmy na specjalnych prawach. Nie obowiązują nas apele (...). Ku zazdrości całego obozu każda z nas ma swoje łóżko i prześcieradło na siennik (...). Operacje trwają nadal, co pewien czas nowa grupa idzie pod nóż obozowego kata (...). Wiadomo nam było od chwili przybycia do obozu, że cały nasz transport wyrokiem zaocznym został skazany na rok pracy w obozie, a potem śmierć. (...) wyobrażałyśmy sobie, że operacje chronią nas przed egzekucją [Reichsführer SS, H. Himmler, miał oświadczyć dr Gebhardtowi, że operacje „stanowiły niezwykłą szansę ułaskawienia i z tego powodu powinny zostać do nich dopuszczone kobiety polskie skazane na śmierć" - A.N]

...Nadeszło lato 1944 r. (...) W końcu sierpnia do obozu zaczęto przywozić ogromne transporty kobiet z Warszawy. Kobiety te, o twarzach śmiertelnie zmęczonych i oczach zaszczutych zwierząt, robiły na mnie niesamowite wrażenie (...). Były nieufne i podejrzliwe (...) uważały, że to, co myśmy przeżywały, to było zrozumiałe, bo przecież „wy siedzicie za konspirację, a my jesteśmy ewakuowane..."

W dniu 26 maja 1945 przybyłyśmy pociągiem towarowym do War­szawy. Patrzę z przerażeniem na ruiny domów, na zburzone ulice i po twarzy gorącym strumieniem płyną łzy (...). Wysiadam na małej stacyjce w Terespolu i szybkim krokiem podążam w stronę domu, z którego wy­rwano mnie tak brutalnie cztery lata temu! (...) A potem wszystko jak w bajce... Mamusia, czysta pościel, świeża bielizna (...). Dziś pozwólcie mi nie myśleć, że nie ma Mietka i już nigdy nie wróci (...). Ani o tym, że Lodek się ożenił (...). Że w domu z każdego kąta szczerzy do mnie zęby - nędza! (....) Nie myśleć, nie myśleć! Wszystko potem! Jest mamusia, jest wolność, nikt mnie nie bije, nie poniewiera, znów jestem człowiekiem! Nie numerem 7911!... Wolnym człowiekiem!

Pisząc te słowa nie wiedziała Maria Platerówna zapewne jeszcze, że jej rozwiedziony z matką ojciec, żyjący przed wojną w Uładówce pod Kobryniem na Kresach, wywieziony w 1940 roku przez NKWD na Sybir, umrze tam wkrótce po wojnie.

W Niemczech nie jest dobrze widziane zestawiania piekła hitlerow­skiego ze stalinowskim. Nieraz można odnieść wrażenie, jakby to drugie było nieporównywalne z tym pierwszym. A jednak przez trzy jesienne miesiące w dwóch niewielkich salkach - w berlińskim Literatur-Haus, uroczej wilii z kultową kawiarenką przy ul. Bażantowej (Fasenstrasse), w samym centrum zachodniej części miasta, można było zapoznać się z piekłem sowieckich łagrów i twórczością ich drugiego obok Aleksandra Sołżenicyna kronikarza - rosyjskiego prozaika i wieloletniego (razem 17 lat) więźnia GUŁAGu - Warłama Szałamowa. Nikt tak przejmująco i literacko zarazem nie opisał stalinowskich lagrów w białym piekle Kołymy, jak on. Zimne, lodowate piekło Jakucji, ziemia wiecznie za­marznięta, twarda jak skała, w niej zakonserwowane mrozem trupy zagłodzonych, zakatowanych, rozstrzelanych, ponad milion istnień ludz­kich. Nieludzka ziemia, dla Szałamowa klęska człowieczej cywilizacji. To spod jego pióra wyszły te jakże gorzkie i wstrząsające słowa, jak się w ciągu kilku tygodni człowiek łagiernik zamienia się z człowieka w zwierzę: W łagrze, aby stać się „dochodiagą" - cieniem człowieka, młody, zdrowy człowiek, rozpoczynający swą karierę w wyrobisku, na „czystym powietrzu", potrzebuje nie mniej niż dwadzieścia do trzy­dziestu dni przy szesnastogodzinnej pracy bez wolnych dni, przy stałym głodzie, porwanej odzieży i noclegach, w dziurawych brezentowych namiotach na sześćdziesięciostopniowym mrozie; bijący dziesiętnicy, bijący starostowie-kryminaliści, bijący konwojenci - przyśpieszają ten proces (...). Wszystkie uczucia ludzkie - miłość, przyjaźń, zazdrość, życzliwość, miłosierdzie, żądza sławy, uczciwość - odeszły od nas wraz z tym mięsem, którego pozbawieni byliśmy przez okres długotrwałego głodowania (...). Jedyną grupą, zachowującą ludzkie oblicze w łagrze, byli oddani religii - sektanci i ludzie Cerkwi.

Oglądając wystawę z świetnie aktorsko czytanymi objaśnieniami i fragmentami kołymskiej prozy Szałamowa w audioguide, nie sposób nie mieć wilgotnych oczu. Utkwił mi szczególne w pamięci: maleńki wstrząsający eksponat - kartka pożółkłego papieru z listą rozstrzela­nych i odhaczonymi ptaszkami przy każdym nazwisku. Jest wszakże też jeden akcent optymistyczny: krótki dokumentalny film o jego życiu. Mając 22 lata, zadenuncjowany przez szwagra enkawudzistę, po raz pierwszy zaaresztowany i skazany, dwa nieudane małżeństwa za sobą i oto w filmie ciepło i mądrze opowiada o nim jego wówczas młodziutka ostatnia towarzyszka życia, która przed śmiercią pisarza „DAŁA MU 10 LAT MIŁOŚCI".

Kuratorzy tej świetnie zrobionej wystawy - Wilfried F. Schoeller i Christina Links - w katalogowym słowie wstępnym, chcąc się widocznie zabezpieczyć przed zarzutem, że wymowa ich wystawy i potęga słów Szałamowa mogłaby w oczach niektórych intelektualistów niejako pomniejszyć zbrodnie III Rzeszy, zapytali retorycznie: Ist es schon so weit, dass wir uns dem als Deutsche überhaupt zuwenden sollen, dürfen, können? (czy już jesteśmy na takim etapie, że my, jako Niem­cy powinniśmy, mogliśmy, że wolno nam podjąć tę tematykę? I jako odpowiedź cytują Jorge Sempruna (1923-2011), hiszpańskiego pisarza i komunistę, więźnia KZ-Buchenwald, który powiedział potrzebna jest podwójna pamięć o zbrodniach obu systemów. Polacy wiedzą o tym od 1945 roku bez pomocy Sempruna.

Dobrze się dzieje, gdy słowo i myśl oddaje prawdę, gdy zbrodnia jest nazwana zbrodnią, podłość - podłością, a w obliczu śmierci nie ma podziału na bardziej lub mniej warte upamiętnienia ofiary. Ktoś zapyta może - po co nam ta straszna tematyka, czy nie lepiej zapomnieć? Czy musimy wiecznie dyskutować o polskich powstaniach narodowych, o tym czy to było bohaterstwo, czy obłęd? Czy warto sobie łamać głowę, dlaczego oficjalna Polska praktycznie zamiotła w tym roku pod dywan 150-rocznicę Powstania Styczniowego? Aby nie drażnić Imperium? A może dlatego, iż niepoprawne politycznie i wstydliwe są dziś słowa słynnej pieśni powstańczej z 1863 roku Hej strzelcy wraz, nad nami orzeł biały, a przeciw nam śmiertelny stoi wróg, bo jest w niej wezwanie O ojców grób bagnetem poostrz stal oraz Do Azji precz tyranie, tam siej mordy.

Czyż nie mamy dość innych zmartwień - swary polityków, ekonomia, emerytury, euro, służba zdrowia z wieloletnimi kolejkami na zapis do lekarza specjalisty, czy nawet niemieckie Jugentamty, zabierające lekką ręką dzieci ojcom i rodzicom, nakazując jednocześnie rozmawiać z dziećmi podczas widzeń po niemiecku?

Mamy wiele zmartwień, to prawda. Lecz bez pamięci traci się czło­wieczeństwo. A niezafałszowana pamięć raczej pomaga, niż utrudnia wyciagnięcie ręki do pojednania.

Andrzej Prus Niewiadomski

Partnerzy

Logo PRwN

Logo forum

Logo ZDPN

Logo der SdpZ Grau

MSZ logo2

SWS logo

logo bez oka z napisem

Biuro Polonii

Konwent 1

 

© 2013 - 2017 Magazyn Polonia. All Rights Reserved. Designed By E-daron.eu

Please publish modules in offcanvas position.