flahapl Polska Flag of Germany.svgDeutschland 
  • IMG_0182_new.JPG
  • prezydent.jpg
  • Szydlo_new.jpg
  • U4prezydenta.jpg

BLASKI I CIENIE WYJAZDÓW NA „SAKSY"

Niemcy to nadal najpopularniejszy kierunek wyjazdów zarobkowych Polaków. Okazuje się, że ponad dwie trzecie dorosłych Polaków (69 proc.) ma za granicą kogoś bliskiego - członka rodziny lub znajomego. Niemal co trzeci (30 proc.) badany, który ma znajomych za granicą, twierdzi, że zna od jednej do trzech takich osób. Podobny odsetek (33 proc.) przyznaje, że za granicą mieszka od czterech do dziewięciu członków jego rodziny lub przyjaciół. Prawie co trzeci (32 proc.) zna przynajmniej 10 takich osób. CBOS podkreśla, że więzi z migrantami stanowią kapitał, który może być wykorzystany w razie potrzeby. Takie sieci kontaktów, dzięki redukcji kosztów i ryzyka związanego z migracjami, przyczyniają się do zwiększania skali migracji - napisano w omówieniu wyników o powrotach z emigracji (gazeta.pl).

 

Kiedy odwiedzam moich znajomych w Polsce, widzę, że prawie w każdym polskim domu co najmniej jeden członek z rodziny przebywa na saksach" za granicą. W niektórych wioskach Polski, jak np. w Małopolsce, chłopów jest jak na lekarstwo, młode kobiety z małymi dziećmi, babcie z wnukami siedzą samotnie przed domami. Dzieci rozmawiają z rodzicami przez Skypea, całują i przytulają tatusia, mamusię, ale na zdjęciu. W moim bloku, gdzie mieszkałam przed 20 laty, z sześciu rodzin pozostała tylko jedna najstarsza sąsiadka. Kamienica świeci pustkami, od czasu do czasu pojawiają się jej lokatorzy, najczęściej na Boże Narodzenie albo Wielkanoc.

Wyjazdy uzależniają. Kto raz zdecydował się pracować poza krajem, popada w migracyjną pułapkę. Myśl o kolejnym wyjeździe staje się na tyle uporczywa, że nie pozwala spokojnie żyć w ojczyźnie. Opuszczający Polskę za chlebem osoby, zatrudnione za granicą, niechętnie mówią o swoich lękach, trochę się wstydzą tego, że życie ani w ojczyźnie, ani za granicą już im nie odpowiada. Większość wyjeżdżając z Polski w poszukiwaniu pracy, miała prosty plan: na emigracji zarabiam pieniądze na dom, godne życie i wracam w rodzinne strony. A w domu rodzinne więzi porozrywały się na tyle, że znowu pakuje się manatki i wyjeżdża. Znam wiele osób, które na zawsze pozostały na Zachodzie, bo nie mogą się odnaleźć we własnym środowisku. W oczach Rodaków wyjazd taki kojarzy się najczęściej z wielką kasą, dobrobytem, kosztownymi upominkami, sowitymi przelewami, ekskluzywnymi zakupami: autem, komórkami, komputerami, plazmami, kupnem mieszkania, budową domu, studiami córki, syna etc... No i to wszystko, moim zdaniem, jest OK. W końcu warto skorzystać z okazji szybkiego dorobienia się, jeśli taka możliwość istnieje. Wyjeżdżamy zazwyczaj z nadziejami na złapanie Pana Boga za nogi, pakując do torby odzież roboczą, zapasy żywności: konserwy, jaja, sery, zupki w proszku. Kto nigdy nie pracował na Zachodzie, nie może sobie wyobrazić wyrzeczenia, na jakie decydują się ci, którzy wyjechali. Rodzinka w Polsce tego nie widzi i całe szczęście, bo niejedna żona, matka nie miałaby spokojnie przespanej nocy!

A jak sobie radzą ci, co pracują na Zachodzie? Bardzo dobrze, dzielne chłopaki, dziewczyny! - powiedziałabym. Bo to, co Polak/Polka musi znosić, wymaga grubej skóry, żeby to wszystko przeżyć z godnością i nie zwariować. Żyją najczęściej w trudnych warunkach; wynajmowane pokoje są zazwyczaj bez wygód, a noclegują w nich niekiedy i po trzy osoby. Ale, o dziwo, nie słychać narzekań na niewygody, ciasnota nie przeszkadza, dania z najtańszych produktów je się z apetytem. Żal im jest, jak powiadają, pieniędzy na lepsze mleko czy czekoladę szwajcarską, a o kupnie dla siebie czegoś ekstra nie ma mowy. Przecież poświęcają się dla żony, matki, dzieci, muszą oszczędzać, ale kiedyś, potem, zrekompensują sobie wyrzeczenia. Dobrze jest, jeśli ten trudny okres trwa rok, no dwa, ale jeśli to się przeciąga w lata, to zmiany w relacjach mąż - żona - dzieci, mogą być nieodwracalne.

Tych, co przebywają na saksach", spotykam co najmniej raz w miesiącu pod polskim kościołem, kiedy rozdaję gazetę polonijną. Przychodzą w małych grupkach, biorą gazetę, siadają w pobliskiej kawiarence i intensywnie szukają w ogłoszeniach jakiejkolwiek oferty pracy. Natychmiast telefonują do ogłoszeniodawcy, choć najczęściej mają pecha, bo sprawa zazwyczaj jest już nieaktualna.

Niekiedy pytają mnie, gdzie dają coś do zjedzenia lub gdzie można otrzymać pieniądze na powrót do kraju, bo zostali oszukani przez pracodawcę, który nie wypłacił pieniędzy za wykonaną robotę. Szukają możliwości interwencji, ale w takich przypadkach pomoc bywa nieskuteczna, jeśli pracowało się na czarno, niestety. Oczywiście zawsze, jeśli mogę, polecam pójście do jakiegokolwiek niemieckiego kościoła, w których wydaje się posiłki dla potrzebujących. Niekiedy informuję, że istnieje możliwość cichego żebrania na ulicach Berlina lub zarabiania - pod warunkiem, że będzie to tzw. żebranina bez nacisku i agresji słownej. Często widzę, jak Polacy zarabiają np. graniem na akordeonie lub gitarze w metrze i nawet bardzo sobie chwalą zarobki.

Nie wszyscy jednak mają szczęście znaleźć pracę legalnie, część z nich ryzykuje i na wskazany adres przez kolegę jedzie w ciemno, bo jakoś to będzie...

Pamiętam młodego chłopaka z Polski, który przyjechał do pracy do warsztatu samochodowego. Mając w nosie biadolenie rządzących na odpływ kolejnych podatników, najpierw wyjechał do USA i choć wprawdzie zarabiał dobrze, nie radził sobie z tęsknotą za rodziną i samotnością. Myślał o powrocie do Europy, a okazją do tego stały się telefony z Polski od zaprzyjaźnionego kumpla, oferującego natychmiastową, dobrze płatną pracę w Niemczech, u Turka. Chłopak niewiele się zastanawiał - bez wielkich przemyśleń, kalkulacji, sprawdzenia wiarygodności, poleciał czym prędzej na lotnisko kupić bilet powrotny. Spakował manatki, pożegnał się z pracodawcą, który żałował, że traci dobrego fachowca. Po krótkim pobycie w Polsce szybko wyruszył w drogę do małej miejscowości pod Monachium, gdzie czekał boss, który ulokował go w wynajętym pokoju - schowku, z dostępem do kuchenki elektrycznej, toalety i prysznica. Na drugi dzień pojechał do warsztatu, który okazał się warsztatem - widmem. Była to rupieciarnia przerobiona ze stodoły , bez toalety, wody pitnej, jakiejkolwiek wody. Chłopak przetarł oczy, zastanawiając się. czy aby dobrze widzi. Szok. Szybko okazało się, że wszystko było nielegalne: rzekomy warsztat bez rejestracji, bez pozwolenia na działalność, praca na czarno, na odludziu. Zrozumiał, że został wmanewrowany w jakieś wielkie świństwo, mimo to pracował, by przynajmniej odrobić poniesione straty i dać sobie szansę. Kiedy po tygodniu poprosił o zapłatę, z wielką łaską otrzymał kilka euro na zakup żywności. Nie miał wyboru, jak tylko dać dyla z tego miejsca.

Inny przykład z maja tegoż roku. W Berlinie pojawiła się dziewczyna z Polski, która została ściągnięta z obietnicą pracy w hotelu jako pokojówka. Dziewczyna z biednej, ale uczciwie pracującej rodziny, zamierzała studiować, chciała dorobić grosza na nowy edukacyjny początek. Wyjazd na saksy zwiastował odmianę losu, praca na biało", dobre zarobki, perspektywa, że bezrobotna matka będzie mogła po wakacjach przejąć pracę. Rodzina złożyła się na bilet do Berlina i kieszonkowe na pierwsze dni pobytu. Młoda dziewczyna wiedziała tylko jedno - będzie ciężko pracować, bardzo ciężko, ale przelany pot zostanie sowicie wynagrodzony

Zgłosiła się na umówioną godzinę najpierw do polskiej szefowej w hotelu, która organizuje rekrutację i regularną „dostawę" dziewcząt do pracy. Telefonicznie niewiele mogła się dowiedzieć, choć próbowała dopytać się o szczegóły. Ale rozmówczyni powiedziała, że wszystko zostanie wyjaśnione na miejscu, po stawieniu się do pracy. Stawiła się więc, a niemiecki menadżer, który ją przyjmował, nie ukrywał zdziwienia.

-   Chyba się nie nadajesz - usłyszała na powitanie.

Była zdziwiona, ale jednak przedstawiono ją współpracownikom. Tyle, że nie była to pochlebna ocena. Takie zero, minus dziesięć"'. Przyszły niemiecki szef publicznie ją upokorzył, zdołała się jednak odciąć i odpowiedzieć, że potrafi sprzątać. Zagryzła wargi i bez czytania podpisała jakiś dokument po niemiecku. Dowód osobisty został skopiowany. Zanim przystąpiła do pracy polska szefowa poleciła jej jeszcze kupno biletu miesięcznego na komunikację miejską. Kupiła. Następne zdziwienie przeżyła, gdy powiedziano jej, że na początku będzie zarabiać niewiele, ale potem, potem... Potem więc będzie mogła wyciągnąć nawet do 1.400 euro. Dziewczyna była uszczęśliwiona. Nie pomyślała oczywiście, że ów już kupiony bilet miesięczny, podatki, ubezpieczenie, czynsz i wreszcie - to wszystko trzeba dodać do kosztów utrzymania.

Przystąpiła do pracy. Odbyła się wzorcowa pokazówka, a więc: co i jak się składa, czyści, ścieli, powleka, wyciera, jak się układa firanki, jak wiesza ręczniki, myje toalety, wanny, odkurza wykładzinę, uzupełnia kubeczki, szampony, napoje i to wszystko w 20 minut. Instrukcja wykonywanych czynności trwała co najmniej 10 minut.

Zostawiono ją samą z pokojem do sprzątania. Miał to być pierwszy test z całej serii prób, które miały potrwać dwa dni. O tym, jak sobie poradziła, nie będę pisać, bo dziewczyna była w ogromnym stresie i pod paraliżującym naciskiem czasowym. W 20 minut trzeba było doprowadzić do ideału brudny pokój. Uruchomiła wszystkie zasoby energii, chciała pokazać, że da radę - tak bardzo jej zależało na pracy. Ale nawet szaleńcze tempo nie umożliwiło wykonania pracy na czas. A tu jeszcze kontrole i uwagi: „A co, jeszcze nic gotowe?”. Trzęsła się jak galareta, prosiła o wyrozumiałość, nie potrafiła opanować techniki ścielenia, kołdra była za długa, a poszewka za krótka.

Nadszedł decydujący moment - kontrola! Niczego nie sprawdzano, ważne było jedynie optyczne wrażenie. I ocena menadżera: „Tragicznie!"

- Ale ja się poprawię - płakała, myśląc, że przecież miały być dwa dni na próbę, a nie trzy godziny - Niech mi pan da szansę, jeszcze jutro poćwiczę... - prosiła.

-   Nie ma po co, wracaj do Polski, nie nadajesz się! - usłyszała od polskiej pośredniczki, która żyje z tego, że werbuje rodaczki do lukratywnej pracy.

W tym momencie młodej niedoświadczonej dziewczynie grunt zawalił się pod nogami. Zrozumiała rozmiar osobistej porażki. Tak wiele poświęciła - kosztowna podróż tam i z powrotem, opłacenie noclegu, kupno miesięcznego biletu, wyżywienie. Nie wspominajmy już nawet o planach, nadziejach, marzeniach...

Finansowo najbardziej bolesne okazało się to, że musiała sobie kupić drogi bilet miesięczny, psychicznie jednak najgorszy był fakt. że to rodaczka ją zawiodła, rozczarowała i upokorzyła. Tej gorzkiej prawdy nie potrafiła długo zrozumieć. Cały dzień przepłakała, ale żadne łzy nie wzruszyły polskiej szefowej.

Być otwartym człowiekiem nie oznacza być do tego stopnia naiwnym, by łykać wszystko, co się do człowieka mówi. Pomiędzy zaufaniem a naiwnością przebiega bardzo cienka granica, a największą głupotą jest i będzie bezgraniczna wiara w słowa drugiego człowieka. Niezłą przykrością bywa w życiu świadomość, iż pozwoliło się wyrolować, bo nadzieja okazała się tylko złudzeniem.

Niedawno jechałam busikiem do Polski, gdzie miałam okazję spędzić kilka godzin na rozmowach z rodakami, którzy na weekend wracają do rodziny. Początkowo rozmowa się nie kleiła. Chłopcy i dziewczyny byli zmęczeni, każdy miał za sobą ciężki tydzień. Wbrew utartym sloganom, na Zachodzie pieniądze nie lecą z nieba, ani nie leżą na ulicy, a jeśli jesteś na bezrobociu czy rencie to dostajesz naprawdę minimum, wyłącznie na zaspokojenie podstawowych potrzeb. W Polsce jednak dalej się myśli po staremu, na zasadzie „tam jest dobrze" i „co ty pieprzysz, że cię nie stać?" Wracam jednak do moich podróżników. Kiedy te umęczone chłopiny i babeczki złapią oddech, zaczynają jednak w rozmowie podejmować ważne dla nich tematy, najczęściej rodzinne. Widać, że myślą o tym, co ich czeka w domu. Są niespokojni, nie wiedzą, albo wiedzą i to jest jeszcze gorsze. Pewna znajoma pracą sprzątaczki sfinansowała przez 14 lat pracy na Zachodzie budowę dwupiętrowego domu, ładne auto dla męża, nie mówiąc o całej liście spełnionych życzeń syna, córki, teściowej, ciotki, szwagierki itp. Kiedy przyjeżdża do domu raz na miesiąc, a niekiedy nieproszona, niespodziewanie, bo wciąż strasznie tęskni za najbliższymi, to w domu zawsze musi się zastanowić, gdzie ma swój kąt? Mąż - zarządca wskazuje jakieś miejsce i mówi: „Wypakuj się tam, na piętrze". Już nie spędza tego czasu razem, w pokoju męża, chyba że chodzi o posprzątanie lub wyprasowanie koszul. A dzieci, jak to dzieci, wyczekują prezentów na zamówienie, marudząc często, że „mówiłam ci, że to nie ta marka". Małżonek jakiś z dystansem, owszem obligatoryjnie przytula się, ale broni się przed zbliżeniem komentując „co chcesz się pobzykać?"

To zresztą działa w obie strony. Słyszę, jak żona pasażera, siedzącego obok mnie, ponagla go przez komórkę. Czeka gdzieś na trasie na „odbiór ślubnego" i denerwuje ją, że przyjazd się przedłuża. Na powitanie chłopak otrzymuje wiązankę zarzutów, bo co on sobie właściwie myśli? „W domu czeka tyle roboty, a ty sobie przyjeżdżasz jak król i pewnie chce się popie…, odwrócić d... i spać?”

Inny młody mężczyzna od pięciu lat pracuje po 10 godzin dziennie, dobrze zarabia, ale mieszka w suterenie bez kuchni. Wyjechał na „saksy", kiedy synek się urodził. Po wypełnieniu planu z nawiązką chciał przecież wrócić do domu. Ma dość życia bez żony, dzieci, ale nic...! Chłop nie może wracać, bo jeszcze - zdaniem żony - nie czas. Potrzebna jest rezerwa finansowa, bo niedługo auto się zestarzeje, trzeba będzie kupić nowe, a poza tym dzieci rosną, a ubrania drogie. I tak z wyjazdu, który miał trwać rok, robi się wiele lat, a kobieta czy mężczyzna nieprędko wrócą do domu. To stara prawda. Znajdowanie szczęścia w mnożeniu dóbr jest niebezpieczne, niebezpieczne jest, kiedy człowiek uzależnia się od tego, co materialne. No cóż, apetyty ludzi są siłą napędową rozwoju gospodarczego. Społecznie to OK, ale indywidualnie staje się to ciężkim doświadczeniem, gdy nie wyczuwa się już momentu przekroczenia granicy. I wtedy nagle coś pęka i czujemy się osamotnieni w otoczeniu najbliższych. Wyjazdy na „saksy" na pewno podniosły standard życia wielu rodzin, tylko czy życiowy trening powolnego dorabiania się nie daje rodzinom więcej radości niż nienasycone zaspokajanie głodu posiadania?

Nie wszystkie jednak przypadki losowe to doświadczenia negatywne. Wielu przybyszy trafia w dobre miejsca, gdzie pracuje się spokojnie i bez pośpiechu, gdzie szef z szacunkiem odnosi się do pracowników, jak w przypadku Karoliny, która na emigracji poznała smak pracy fizycznej. Z pozycji dyrektora w Polsce spadła do roli sprzątaczki. To normalne, prawie każdy emigrant od tego zaczyna, a dopiero potem, gdy się sprawdzi, może mieć nadzieję na awans. Miała szczęście, bo dostała się do firmy niemieckiej, w której szef w żaden sposób nie pasował do polskich standardów. Był skromny, zawsze „w drugim szeregu", a co najważniejsze - traktował każdego pracownika z szacunkiem, bez względu na stanowisko, jakie ten ktoś zajmował. Przed rozpoczęciem codziennej pracy wszyscy razem pili kawę, którą najczęściej sam szef przygotowywał, grilował kiełbaski dla załogi, gdy zachodziła potrzeba, by pracować dłużej. Nigdy też nie zdarzyło się, by zaistniały jakiekolwiek opóźnienia z wypłatą wynagrodzenia za pracę. Tu, w niemieckiej firmie, uświadomiła sobie, że by praca przynosiła efekty, należy zwrócić uwagę na jej tempo. Nie można było się śpieszyć! Każdy pośpiech odbierany był negatywnie. Uważa się bowiem, że ten, kto się śpieszy, wykona swoje obowiązki niedbale i niedokładnie. Do tej pory mile wspomina ten okres i żałowała, że dala się zwieść obiecankom nowego szefa, Polaka, u którego, jak się potem okazało, trzeba było pracować za dwóch, a nawet i za więcej, natomiast pensję wypłacano „po amerykańsku", czyli co kilka dni po troszeczku. W dodatku szef uwielbiał pochlebstwa. Z polskim szefem wytrzymała około dwóch i pół roku, musiała odejść, ponieważ nieregularne wypłaty, a niekiedy ich całkowity brak, groziły utratą mieszkania. Zmuszona szukać innej pracy, dała ogłoszenie do miejscowej prasy. O dziwo, zgłaszali się przeważnie mężczyźni. Odwiedziła kilka miejsc, ale tylko jedno okazało się poważne. Pozostali proponowali bądź to, by była damą do towarzystwa, bądź seks z inwalidą za 200 euro lub z dwoma młodocianymi za 500. Byli też tacy, którzy przez telefon pytali o rozmiar biustu oraz czy nosi elegancką bieliznę.

Jednej z moich znajomych trafiła się dziwna przygoda - sprzątała u staruszki i miała awansować na jej opiekunkę, ale córka się nie zgodziła, ponieważ kobieta była „putzfrau". Babcia nie będzie siedzieć przy jednym stole ze sprzątaczką - wykrzyczała. Na nic zdały się tłumaczenia, że to wykształcona osoba, że z zawodu jest pedagogiem. Nie i już!

Przedstawione powyżej historie wzięte są z życia, dla niektórych powinny być sygnałem, że opowiadanie o „saksach" w tęczowych kolorach w dzisiejszych czasach nie musi być prawdą, że bardzo łatwo jest wpaść w pułapkę. Zapominamy , że istnieje ciemna strona życia, w której dobrze prosperują wszelkiej maści spekulanci, kombinatorzy - zarówno wśród Polaków, jak i Niemców.

Z pewnością nasi pechowcy otrzymali przyśpieszoną lekcję pokory i miejmy nadzieję, że nim znowu podejmą jakąkolwiek decyzję, pójdą jednak po rozum do głowy i drogą legalną będą załatwiać sobie miejsca pracy. Nie zawsze los uśmiecha się do nas, niekiedy się uśmiechnie a jakże, ale ironicznie drwiąc sobie z naiwności ludzkiej!

Wiem, że ten tekst jest wołaniem na puszczy. Ile razy już pisano tym, że namowy werbowników są oszustwem, że nie należy wierzyć pośrednikom, nawet jeśli są pozornie uczciwymi ludźmi, ba - wierzącymi katolikami, ani wtedy gdy wiemy, że są „dobrymi znajomymi ukochanej cioci” lub za ich uczciwość ręczy „najbliższy przyjaciel” wujka. I dobrze jeśli za rozczarowanie przyjdzie zapłacić „tylko" stratą pieniędzy i zaufania. Bo przecież może być jeszcze gorzej i przecież wszyscy to wiemy.

Krystyna Koziewicz

Partnerzy

Logo PRwN

Logo forum

Logo ZDPN

Logo der SdpZ Grau

MSZ logo2

SWS logo

logo bez oka z napisem

Biuro Polonii

Konwent 1

 

© 2013 - 2017 Magazyn Polonia. All Rights Reserved. Designed By E-daron.eu

Please publish modules in offcanvas position.