flahapl Polska Flag of Germany.svgDeutschland 
  • IMG_0182_new.JPG
  • prezydent.jpg
  • Szydlo_new.jpg
  • U4prezydenta.jpg

25. ROCZNICA SIERPNIA 1980. WSPOMNIENIA STOCZNIOWCA (FRAGMENTY)

 

K4.17.02 Zurek fot.1

W roku 1982 paryska „Kultura i Rozgłośnia Polska Radia Wolna Euro­pa ogłosiły konkurs na wspomnienia z lat 1976-1982. Praca Bogdana Żurka wyróżniona została trzecią nagrodą, stając się niezwykle cennym dokumen­tem o czasach komunistycznego zniewo­lenia. Autor opisuje w nich, jak został stoczniowcem, warunki pracy, a także sam strajk w Stoczni Gdańskiej, swoją działalność w NSZZ „Solidarność”, stan wojenny i uwięzienie, zakończone depor­tacją. Miał on bowiem niecałe trzy dni na opuszczenie kraju.

 

 

Ponieważ sierp­niowy strajk jest stosunkowo dobrze udokumentowny, publikujemy fragmenty wspomnień, dotyczące okresu przedsolidarnościowego. Autor opatrzył je objaśnieniami i śródtytułami „Wspomnienia stoczniowca” zostały napisane jesienią 1982 roku, zaraz po zwolnieniu z więzienia i opuszczeniu kraju przez autora.

 

K4.17.02 Zurek fot.2

Bilet w jedną stronę

 

Wspaniała przygoda z „Solidarnością” zaczęła się dla mnie wiele lat wcześniej. Po skończonym technikum pracowałem w drogownictwie, mieszkając z rodzicami w Bartoszycach, małym warmińskim miasteczku ze swoim centrum rozrywkowym, składającym się dwóch kawiarni i tyluż restauracji. Była połowa grudnia 1970 roku.

W środkach masowego przekazu ogłoszono podwyżkę cen na arty­kuły mięsne. Mieszkańcy pomstowali na czym świat stoi. Zbliżały się przecież bożonarodzeniowe święta, a tu taki „prezent” pod choinkę. W małym miasteczku byliśmy bezsilni. Zaczęły jednak docierać do nas wieści, że robotnicy Gdańska nie skończyli na narzekaniu. Wyszli na ulice i czynnie zaprotestowali przeciw dalszemu zubożaniu społeczeń­stwa. Potwierdziło to buńczuczne przemówienie ówczesnego premiera Józefa Cyrankiewicza. Natomiast gdy do miasteczka wrócili miejsco­wi milicjanci bez swojej „nyski”, którą stracili - jak wieść niosła - w Gdańsku, byliśmy pewni, że robotnicy tak tanio swej skóry nie sprzedali. Nastąpiła zmiana ekipy. Gierek swój chłop, robociarz z Zachodu - na pewno nie popełni poprzednich błędów. Tak trąbiono w prasie, radiu i telewizji. Stoczniowcy na błagalne „Pomożecie?”, gromko wołali: „Pomożemy!”. Obraz telewizyjny nie kłamał.

Dzisiaj wiem, że kłamał, gdyż sławne stoczniowe „Pomożemy” było mitem, propagandową manipulacją. Na oryginalnym nagraniu nie słychać żadnego „Pomożemy!”. Gierek rzeczywiście zadał pytanie: „No to jak, towarzysze, pomożecie?”. Odpowiedziały mu jednak słabe brawa, bez żadnego okrzyku, który stworzyła później komunistycztna propaganda. Relacje świadków też są zgodne - nie było żadnego „Pomożemy!”. Ten okrzyk to tylko mit, pokutujący zresztą do dzisiaj. Wtedy jednak - pod­dany tej manipulacji - odbierałem to inaczej.

Widziałem w telewizyjnych dziennikach, na spracowanych twarzach gdańskich robotników, wyrazy radości, nadziei i zdecydowania. Wie­rzyłem, że rzeczywiście mogą pomóc i pomogą.

 

Jacyż oni byli wspaniali! Nie mogłem znaleźć dla siebie miejsca. Muszę być wśród nich! Jak to zrobić?

Molestowałem tym pragnieniem całą rodzinę, bliższych i dalszych znajomych, aż pewnego dnia ojciec przypomniał sobie o dalekim ku­zynie z Gdańska. Okazało się, że jest on pracownikiem stoczni. Nie bez trudu zdobyłem jego adres i po rozliczeniu się w moim dotychczasowym zakładzie pracy, ruszyłem na spotkanie z owianym już legendą miastem. Była druga połowa lutego 1971 roku.

 

Jak po wojnie

 

Do Gdańska dojechałem wczesnym rankiem. Przywitał mnie wy­palony i zdemolowany dworzec PKP. Wrażenie niesamowite. To była tylko „przygrywka” do tego, co zobaczyłem po chwili. Wychodząc na zewnątrz, po prawej stronie, ujrzałem bowiem zgliszcza gmachu Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Ta komunistyczna twierdza - niedostępna zwykłemu obywatelowi - przedstawiała, bez swego strzelistego dachu, żałosny widok. Na każ­dym kroku widoczne były ślady niedawnych walk. Świadczyły o tym okopcone budynki, pozbawione bruku ulice i chodniki bez płyt. Siedzi­ba ówczesnej Wojewódzkiej Rady Związków Zawodowych straszyła zniszczoną elewacją i wybitymi szybami. Czułem, że musiała się tutaj rozegrać straszna tragedia.

Godzinami błądziłem zszokowany po ulicach Gdańska nim udałem się na poszukiwanie kuzyna. Mieszkał w Oliwie. Przywitany zostałem bardzo serdecznie, mimo że nigdy się wcześniej nie widzieliśmy. Okazało się, że może mi pomóc w przyjęciu do pracy w stoczni, mimo wprowadzonego zakazu zatrudniania ludzi „zza bramy”. Kuzyn był bowiem sekretarzem oddziałowej organizacji partyjnej jednego z największych wydziałów stoczni. Nie wiedziałem o tym wcześniej, więc wahałem się czy skorzystać z jego wpływów.

Mój stosunek do partii był już wtedy jednoznaczny. Zdecydowały o nim przeżycia ojca, powojennego pioniera na Warmii. Kierował on przed­siębiorstwem budowlanym, całą swoją energię wkładając w powojenną odbudowę naszego miasteczka. Dyrektorowanie trwało jednak do czasu, gdy nakazano mu wstąpienie do partii. Nie wyrażając na to zgody, był skazany na stopniową degradację, odchodząc na emeryturę jako podrzędny urzędnik. Często za życia (zmarł w kwietniu 1981 roku) mówił do mnie:

- Może ja tego nie doczekam, ale ty na pewno. Ta banda będzie musiała ustąpić!

Przeżycia ojca, jego opowiadania o wręcz bezgranicznej władzy partii, odpowiednio naświetliły mi „cele i zadania" tej organizacji. Cóż jednak miałem zrobić? Zostać wymarzonym stoczniowcem, korzystając z „pleców” wpływowego kuzyna, czy też wracać na Warmię? Mimo wszystko wybrałem to pierwsze.

Oczywiście o etacie umysłowym nie można było marzyć. Zapropo­nowano mi stanowisko trasera - markiera na wydziale K-l (traser - markier to stoczniowiec, nanoszący z rysunku technicznego na blachy kształty elementów, które należało wyciąć).

Po badaniach lekarskich i przeszkoleniu BHP (w sali, która 9 lat później będzie sławna na cały świat!) udałem się na wydział, gdzie wy­dano mi ubranie robocze, buty ochronne, hełm, rękawice i przekazano pod opiekę mistrza. Dnia 24 lutego 1971 roku zostałem stoczniowcem, pracownikiem Stoczni Gdańskiej z numerem ewidencyjnym Kl-73858.

 

Pomożemy!

 

Ogromna hala i przeraźliwy hałas powitały nowonarodzonego stocz­niowca. Nad moją głową przesuwały się potężne suwnice z uczepionymi do nich stalowymi płytami. Umorusani ludzie walili młotami w blachy, inni zaś palnikami acetylenowymi je cięli. Maszyny, sunąc po specjal­nych torach, przepalały na wylot niezwykle grube płaty. Nic z tego nie rozumiałem. Byłem zszokowany i wystraszony. Idąc za mistrzem co chwila potykałem się o obrobione już elementy. Moje nogi chroniły jednak potężne buty z żelaznymi kapami. Za chwilę miałem poznać pierwszych stoczniowców, bohaterów grudniowych dni. „Jacy oni są?” - to pytanie nie dawało mi spokoju.

Przywitano mnie w brygadzie dosyć oschle, nakazując obserwować obsługujących maszynę robotników. Sądziłem, że „nowemu” zaczną opowiadać o swoich przeżyciach, o walkach na ulicach Trójmiasta. Nic z tych rzeczy. Zacząłem więc podpytywać o te, przecież tak niedawne czasy. Odpowiadali niechętnie, zbywając mnie półsłówkami. Wyraźnie nie chcieli wracać do tamtych dni. Gdy po jakimś czasie stałem się zbyt natarczywy, jeden z nich wypalił wprost:

- Nie jesteś czasami, przyjacielu, z UB?

Dopiero później dotarło do mnie, że niechęć do rozmów o Grudniu miała dwa podłoża. Pierwsze, to rozmiary tragedii, jaka rozegrała się na ulicach miasta, drugie - strach przed wszechwładną „bezpieką”. Mówiono: „Było - minęło, teraz będzie lepiej”.

Partia nie zasypywała gruszek w popiele. Działano ostro, by zatrzeć swój nadszarpnięty wizerunek. Na wydziałach stoczni odbywały się zebrania załóg, gdzie czerwoni prominenci obiecywali złote góry. By­wałem na tych spotkaniach na początku 1971 roku. Spisywano dziesiątki robotniczych postulatów. Od rękawic roboczych, sanitariatów, umywalni, do podwyżek płac oraz oddania pod sąd winnych grudniowej masakry. Stwarzało to pozory demokracji. Robotnicy mogli się swobodnie wypo­wiadać, krytykować kierownictwo i dyrekcję zakładu oraz wieszać psy na poprzedniej, gomułkowskiej ekipie. Wyznaczano terminy realizacji poszczególnych żądań, zapewniano o ich dotrzymaniu. Wydawało się, że tym razem władza uczciwie rozmawia ze światem pracy. Zaczynaliśmy wierzyć w lepsze jutro, a już nikt nie sądził, że kiedyś jeszcze ktoś odważy się strzelać do robotników. Poprawa atmosfery w zakładzie zaowocowała zwiększoną samodyscypliną oraz wydajnością. Zaczęliśmy „orać".

Budujemy statki

Wydział K-l, na którym pracowałem, zajmował się tzw. obróbką i prefabrykacją kadłuba statku. Dostarczane z hut stalowe płyty były u nas czyszczone i konserwowane. Z tak przygotowanego materiału wy­cinano odpowiednie elementy. Te z kolei transportowano na wydziały, zajmujące się montażem sekcji lub bezpośrednio na pochylnie.

Pracowaliśmy na akord w systemie trzyzmianowym, czyli 24-godzinnym. Nigdy jednak nie było pełnej obsady trzech zmian. Na przykład, moją maszynę, tnącego blachy niemieckiego „Messera", obsługiwało dwóch stoczniowców. By zapewnić ciągłość, potrzebowaliśmy sześciu robotników. Tymczasem w brygadzie było nas tylko czterech, co wy­muszało dwunastogodzinny rytm pracy. Jeden tydzień od 6:00 do 18:00, drugi od 18:00 do 6:00 rano. Sobót wolnych nie było. Odmowa pracy w nadgodzinach nie wchodziła w rachubę. Można było wylecieć pod byle pozorem, a przynajmniej być przesuniętym do gorszej, mniej płatnej fuchy. Nikomu też nie zależało na podpadnięciu u rozliczanego właśnie z przepracowanych godzin mistrza. Na dodatek, od mistrza zależało - i nie jest to żadna przesada - wiele, a może i jeszcze więcej.

Oczywiście nadgodziny podwyższały znacząco nasze zarobki, które wynosiły nawet 12 tysięcy złotych miesięcznie (tyle zarabiałem po kilku latach, będąc już wysoko wykwalifikowanym stoczniowcem). Były to na ówczesne czasy bardzo duże pieniądze. Żona, nauczycielka, zarabiała trzy razy mniej. Nie dziwota więc, że zazdrość biła z oczu zwiedzających stocznię wycieczkowiczów, gdy przewodnik oznajmiał, że na tym stano­wisku zarabia się tak zawrotne sumy. Nie dodawał jednak, że w jednym miesiącu mamy po 100 nadgodzin, czyli pracujemy półtora miesiąca.

 

Godziny się zgadzały

 

Zwykły śmiertelnik zza bramy nie zdawał sobie absolutnie spra­wy, w jakich warunkach pracują stoczniowcy. Przedwojenna hala nie gwarantowała bezpieczeństwa i higieny pracy. Ogromne bramy, przez które z jednej strony dostarczano blachy, a z drugiej wyjeżdżały pociągi, zabierające gotowe elementy, powodowały niesamowite przeciągi. Przy braku urządzeń ogrzewczych, zimą trudno było wytrzymać. Grzaliśmy się palnikami acetylenowymi, którymi również gotowaliśmy przyniesio­ną z domu herbatę. Latem zmorą były gorąc i zapylenie, przekraczające wszelkie dopuszczalne normy. Wentylacja nie działała. Słabe oświetlenie powodowało pomyłki przy wymierzaniu elementów. Wypadkowość rosła w zastraszającym tempie. Głównie z powodu ciągłego zwięk­szania planów, zbyt wielkiej ilości sprzętu na małej przestrzeni, braku odpowiedniej odzieży ochronnej, a przede wszystkim przemęczeniu załogi. Najczęściej spotykanymi obrażeniami były poparzenia, zranienia kończyn oraz stłuczenia. Nie omijały też stoczni wypadki śmiertelne. W przypadku przebywania pracownika na zwolnieniu lekarskim, pozostała część brygady musiała wykonać narzucony plan, pracując wielokrotnie i po 16 godzin na dobę. Często było to niemożliwe, więc mistrzowie, by „ratować" godzinowy plan, a także siebie i płace swoich ludzi, kombi­nowali w dziale technologicznym lewe karty pracy, które przekazywali na warsztat. Tym to sposobem godziny się zgadzały, płace też, tylko produkcji z tego nie było.

Maciek to stoczniowe imię

Gdy rozpoczynałem karierę stoczniowca, dziewczyna moja studiowała na Uniwersytecie Gdańskim. Pobraliśmy się w lipcu 1971 roku. Własne mieszkanie było marzeniem ściętej głowy. Zaczęła się wędrówka po pry­watnych kwaterach. Nie było łatwo, gdyż właściciele niechętnie godzili się na zameldowanie młodego małżeństwa, z obawy przed dzieckiem.

Żona kończy studia, broniąc z powodzeniem pracę magisterską, a 18 kwietnia 1974 roku rodzi upragnionego syna. Co za radość! Z jego imieniem powiązana jest Stocznia Gdańska. Jeszcze przed porodem koledzy stoczniowcy, na drodze swoistego konkursu, wybrali mu bo­wiem dwa imiona - Maciej i Adam, zakładając zawczasu, że będzie to syn. Jak to zrobili? Na ogromnych stalowych blachach wypisali kredą kilkanaście propozycji. Głosowano, stawiając obok imion kreski. Wygrał Maciej przed Adamem i zgodnie z wolą gdańskich stoczniowców syn nosi te dwa imiona.

Pierwsze miesiące żona z Maćkiem przebywali u teściowej na War­mii. Tam były lepsze warunki. Chcieliśmy jednak być razem. Wybłagałem więc u właścicieli wynajmowanego na Stogach pokoiku zgodę na ich zamieszkanie. Ciasnota była niesamowita, 8 metrów kwadratowych, a w nich my z niemowlakiem. Cieszyliśmy się jednak bardzo. Dzięki wspomnianym nadgodzinom zarabiałem względnie dobrze. Znając fa­talne warunki w żłobkach, mogliśmy więc sobie pozwolić, by to żona opiekowała się synem. Wyszło mu to na dobre, gdyż nie mieliśmy z nim większych kłopotów zdrowotnych.

 

Czerwiec 1976

 

Mijał rok za rokiem, pogrudniowe postulaty poszły w zapomnie­nie. Nadszedł czerwiec 1976 roku i drastyczne podwyżki cen mięsa. Z tamtego okresu wspomina się przede wszystkim Radom i Ursus. Tam represje były największe. Stocznia nie pozostała jednak na uboczu. 25 czerwca wybuchł w zakładzie strajk, w trakcie którego dały o sobie znać duża już świadomość i rozwaga załogi. Mimo, że doszło do kilku prób wyprowadzenia strajkujących na ulice miasta, stoczniowcy nie dali się sprowokować. Był to więc strajk okupacyjny, powtórzony z tak wielkim powodzeniem cztery lata później.

Zapadły decyzje kontynuowania go do czasu odwołania podwyżki cen mięsa. W wieczornym dzienniku telewizyjnym ówczesny premier Piotr Jaroszewicz oznajmił, że po „konsultacji” w zakładach pracy, postanowiono nie zmieniać cen artykułów mięsnych. Powiadomiono również o „warcholskich” wybrykach w Radomiu i Ursusie. W stoczni odwołano strajk i trzecia zmiana o godzinie 22 rozpoczęła pracę. Represje jednak nie ominęły stoczniowców. Wszyscy pracownicy, którzy byli bardziej aktywni, widoczni podczas strajku, zostali zwolnieni. Robiono to w sposób szczególnie perfidny. Całą akcję, żeby nie wywołać niepo­kojów, rozłożono w czasie. Niektórzy z wyrzuconych otrzymali nakaz opuszczenia województwa gdańskiego. Za bramą znalazło się około 90 kolegów. O tym mogliśmy się przekonać dopiero po sierpniu 1980 roku. Punkt 4 Porozumienia Gdańskiego gwarantował bowiem przywrócenie poprzednich praw osobom, zwolnionym po strajku 1970 i 1976 roku.

W tym czasie Gierek urządzał masowe wiece swego poparcia w całej Polsce. Potępiano na nich „warchołów" z Radomia i Ursusa. Cyrk taki odbył się również w Gdańsku na Starym Mieście, ale bez stoczniowców, gdyż za wyjątkiem aktywu partyjnego, żaden z nich nie miał tam prawa wstępu.

Na teren szczelnie otoczony oddziałami milicji dziesiątki autobusów dostarczyły „manifestantów” z terenu całego województwa. Z nich to wysia­dali rzekomi „przedstawiciele” stoczni i portów. Wręczano im odpowiednie transparenty i flagi, by bezpośrednią transmisją oszukiwać resztę kraju.

Tak jak górnicy w Katowicach, tak i stoczniowcy w Gdańsku mogli tę farsę oglądać tylko w telewizji. Śmiechu było co niemiara, przez wiele tygodni „występy stoczniowców" przed Gierkiem stanowiły przedmiot kpin i żartów. Gwoli ścisłości należy dodać, że od tego czasu Gierek tylko raz zjawił się w Gdańsku, odwiedzając stocznię w niedzielę, przy całkowitym braku załogi.

 

Bezpartyjny mistrz

 

W kwietniu 1977 roku zostałem mistrzem bezpośredniej produkcji. Dysponując 30 - osobowym zespołem prawdziwych „ludzi ze stali", teraz ja musiałem dbać o wywiązywanie się z narzuconych przez kierownic­two planów. Problemy zaczęły się od samego początku. Zjawił się u mnie sekretarz oddziałowej organizacji partyjnej, wręczając deklarację wstąpienia do PZPR. Z jego ust usłyszałem, że stanowisko, które zajmuję jest kierowniczym.

-   Jako bezpartyjny nie możesz być mistrzem! - oświadczył bez ogródek.

Zwodziłem go jak mogłem, lecz naciski były coraz silniejsze. Wy­powiedziałem się wtedy w szerszym gronie, że nie chcę robić im fre­kwencji na zebraniach i wstąpię do PZPR, gdy dojrzeję ideologicznie. Na pewien czas miałem spokój.

O moim stosunku do czerwonych już wtedy było głośno. Niejed­nokrotnie wśród robotników wyrażałem swoją opinię o partii. Postawa taka zjednała do mnie załogę.

-  Chociaż jeden mistrz na hali nie jest czerwony - mówili robotnicy.

Rzeczywiście, przez dłuższy czas byłem jedynym bezpartyjnym mistrzem na wydziale, liczącym około 800 pracowników. Radość musi budzić fakt, że gdy opuszczałem Polskę w roku 1982, partyjnych mi­strzów było zaledwie kilku.

14 sierpnia 1980 - rozpoczynamy walkę!

Załamanie gospodarki w drugiej połowie lat 70tych stawało się coraz bardziej odczuwalne. Wstrzymane inwestycje na stoczni były tego widocznym dowodem. Sprzęt produkcji zachodniej coraz częściej stał bezużyteczny z powodu braku dewiz na części zamienne. Produkowa­liśmy przecież statki nie tylko dla ZSRR, lecz również dla armatorów, płacących lepszą walutą niż „rubel transferowy”. Nie mieściło się więc w głowie, żeby nie było nas stać na zakup niezbędnych urządzeń i podzespołów, potrzebnych do prawidłowego funkcjonowania zakładu.

- Co dzieje się z tymi pieniędzmi? Ile kosztuje statek dla sowietów, a ile płacą kupcy zachodni? - te pytania coraz częściej zadawali sobie stoczniowcy.

Wydłużające się kolejki po podstawowe artykuły żywnościowe, utajnione podwyżki cen, zamrożenie wzrostu płac, spadek siły na­bywczej pieniądza, to obraz ostatnich lat 70tych. Ludzie są coraz bardziej niezadowoleni. Z rąk do rąk kursuje pismo Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych - „Robotnik Wybrzeża” i „Bratniak”, redagowany przez Ruch Młodej Polski. Bracia Wyszkowscy, Bogdan Borusewicz, Aleksander Hall, Dariusz Kobzdej, Tadeusz Szczudłowski, Ania Walentynowicz, Lech Wałęsa, Alina Pieńkowska to nazwiska, które są coraz bardziej znane, przynajmniej ze stron nielegalnej bibuły. To oni organizują uroczystości składania wieńców przy drugiej bramie stoczni, gdzie padli pierwsi zabici stoczniowcy w grudniu 1970 roku. Czynią to też przy okazji rocznic uchwalenia Konstytucji 3 Maja oraz odzyskania niepodległości 11 listopada.

16 grudnia 1979 roku, przy drugiej bramie stoczni, słyszę jak Lech Wałęsa mówi, że w przyszłym roku musi tu stanąć pomnik ku czci po­mordowanych stoczniowców. Jeżeli władze nie wyrażą zgody, każdy z uczestników przyszłorocznej uroczystości ma przynieść kamień, z których zostanie ułożony kopiec, upamiętniający męczeńską śmierć naszych braci.

Już od początku lipca 1980 roku czuło się, że strajk może „strzelić" w każdej chwili. Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Nie było więc dla mnie zaskoczenia, gdy rano 14 sierpnia otrzymałem telefon z innego wydziału. - U nas strajk! - wołał kolega. - Co u ciebie?

Zbiegłem na halę. Była godzina 6.30. Pracowano normalnie. Za­cząłem podchodzić do bardziej mi znanych robotników informując, że na K-5 i OPK (Ośrodek Prefabrykacji Kadłuba) stoją. Wysłani gońcy donieśli, że sąsiedni potężny wydział K-3 również strajkuje. U nas też praca powoli zamierała. Odważniejsi wyłączali maszyny, bardziej bojaźliwi „jechali” dalej. Gdy jednak zza stojącej obok hali wyszedł kilkutysięczny pochód stoczniowców, nawet najwięksi przeciwnicy strajku przerwali pracę.

Rozpoczęła się długa walka o SOLIDARNOŚĆ.

 

K4.17.02 Zurek fot.3

 

Sierpień 1980 - autor wspomnień przy stoczniowym murze (w środku, ze zgiętą ręką)

 

O autorze za Encyklopedią „Solidarności"

 

Bogdan Żurek, ur.17 lipca 1949 w Bar­toszycach. Ukończył Technikum Kolejowe w Olsztynie (1968). Wiatach 1971-1982 zatrudniony w Stoczni Gdańskiej im. Lenina (najpierw jako traser, następnie mistrz bez­pośredniej produk­cji). W czerwcu 1976 uczestnik strajku w stoczni. 16 grudnia 1978/1979 uczestnik niezależnych obchodów rocznicy Grudnia 1970. Pod koniec lat 70. sporadycznie rozpowszechniał „Bratniaka" i „Ro­botnika Wybrzeża" na terenie zakładu.

W sierpniu 1980 uczestnik strajku w stoczni. Od września 1980 w „S"; przewodniczący Komitetu Obrony Więzionych i Represjonowa­nych za Przekonania przy KZ NSZZ „S" Stoczni Gdańskiej, od 1981 członek - założyciel Klubu Myśli Politycznej im. Konstytucji 3 Maja w Gdańsku. W maju 1981 uczestnik protestu głodowego na terenie Akademii Medycznej w Gdańsku w obronie więźniów politycznych, członek redakcji biuletynu regionalnego KOWzP. 11 listopada 1981 jeden z organizatorów manifestacji patriotycznej z okazji święta odzy­skania niepodległości.

W nocy 12/13 grudnia 1981 internowany podczas delegacji związ­kowej w Prudniku, osadzony w KW MO w Opolu, potem w AS w Opolu i w ZK w Nysie. 24 lipca 1982 zwolniony po przedstawieniu udokumentowanego terminu wyjazdu z Polski (bilety, zdanie mieszkania, wymeldowanie z Gdańska). 7 stycznia 1982 (podczas internowania) zwolniony z pracy w Stoczni Gdańskiej.

Od 27 lipca 1982 wraz z rodziną na emigracji w Niemczech; otrzy­mał azyl polityczny. Po krótkim pobycie w Gelsenkirchen (Westfalia) osiadł w Monachium. Natychmiast po przyjeździe do Niemiec rozpo­czął współpracę z Rozgłośnią Polską Radia Wolna Europa. Laureat konkursu (1983) na wspomnienia z Polski, zorganizowanego przez paryską „KulturE" i RWE. W 1983 relacjonował uroczystość wręczenia Nagrody Nobla dla Lecha Wałęsy, 1984-1985 członek redakcji RP RWE (redagował programy Robotnicze Sprawy, O sprawach i troskach świata pracy), prowadził także główną audycję politycznąFakty. Wydarzenia, Opinie i edytował audycje Brukselskiego Biura „Solidarności”. Publi­kował na łamach prasy emigracyjnej (m.in. w „Dzienniku Polskim” i „Tygodniu Polskim”). Z RWE współpracował do roku 1992. Od 1982 roku działacz emigracyjnej PPS (wiceprzewodniczący Centralnego Komitetu Zagranicznego), z ramienia której wchodził w skład Rady Narodowej (emigracyjny parlament przy rządzie w Londynie). Pełnił funkcję se­kretarza Oddziału Rady Narodowej w Niemczech (1986). Współzało­życiel i wiceprzewodniczący Klubu Niezależnej Myśli Politycznej im. Juliusza Mieroszewskiego (1986-2002) i od roku 1990 Stowarzyszenia na Rzecz Porozumienia Niemiecko - Polskiego w Monachium. Członek Zarządu Zjednoczenia Organizacji Polskich w Bawarii. Współzałożyciel Zrzeszenia Federalnego Forum Polskie i Polskiej Rady w Niemczech (od roku 2013 wiceprzewodniczący). Od 1995 r. członek (współzałożyciel) Stowarzyszenia Pracowników Rozgłośni Polskiej RWE w Warszawie, członek Klubu Publicystów RWE. Od 1997 r. wiceprezes zarządu Związ­ku Dziennikarzy Polskich w Niemczech. Wydawca i red. naczelny „Biuletynu Bawarskiego” (2000-2002), wieloletni sekretarz redakcji „Polonika Monachijskiego” i redaktor naczelny (od 2008 r.) polonijnego czasopisma „Moje Miasto”. Członek Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy (IFJ). Od 1995 zatrudniony w administracji Uniwersytetu Technicznego w Monachium. Od października 2014 r. na emeryturze.

30 maja 1981 - 18 sierpnia 1983 rozpracowywany przez Wydział III A/V KW MO/WUSW w Gdańsku w ramach SOS krypt. Żur.

 

K4.17.02 Zurek fot.4

 

Bogdan Żurek wiele lat później, podczas zwiedzania wystawy przed salą BHP

Odznaczony Medalem 25-lecia „Solidarności" i Krzyżem Kawaler­skim Orderu Odrodzenia Polski (Encyklopedia Solidarności).

Bogdan Żurek

Partnerzy

Logo PRwN

Logo forum

Logo ZDPN

Logo der SdpZ Grau

MSZ logo2

SWS logo

logo bez oka z napisem

Biuro Polonii

Konwent 1

 

© 2013 - 2017 Magazyn Polonia. All Rights Reserved. Designed By E-daron.eu

Please publish modules in offcanvas position.