Najlepsza z Najlepszych - Joanna Trümner

Drukuj

JoannaLaudacja Ewy Marii Slaskiej dla Joanny Trümner

Historia pewnej przyjaźni.To było bardzo niezwykłe w moim życiu, bo normalnie mi się to nie zdarza, ale zwróciłam na nią uwagę podczas różnych spotkań polonijnych. Na przykład w Ambasadzie. Bo to były takie czasy, że „człowiek bywał „w Ambasadzie. Na tych spotkaniach zawsze był tłum i ledwie starczało czasu, żeby pogadać z tymi, których się zna i ewentualnie poznać jakieś nowe osobistości. Niemal nie zdarzało się, by człowiek nawiązał kontakt z kimś nieznanym i nigdy nie wysuwającym się na pierwszy plan.
A Joanna nigdy nie wysuwała się na pierwszy plan.
Ale zawsze migała mi gdzieś jej miła, spokojna, zawsze dyskretnie uśmiechnięta twarz. Ba, miałam wrażenie, że uśmiecha się do mnie.
Odwzajemniałam ten uśmiech i na tym kończył się ten przelotny kontakt. Pamiętam, że zawsze wtedy myślałam, o, jaka miła kobieta.
Kiedyś się dowiedziałam, jak się nazywa, zaczęłam kojarzyć twarz z osobą. Potem się wreszcie poznałyśmy osobiście - podczas takiego roku, gdy bliżej współpracowałam z Polską Radą i z Ferdynandem Domaradzkim. Ale i tak był to taki przelotny kontakt. Cześć Joanna, cześć Ewa, co słychać, wszystko dobrze?

 

Gdy piszę te słowa, muszę podjąć wysiłek, żeby uświadomić sobie, jak to się stało, kiedy ta przelotna znajomość przerodziła się w przyjaźń i współpracę, i to tak ważne i tak ze sobą splątane, że nawet nie ma jak tych wątków porozdzielać.

Dopiero po latach, ściślej rzecz biorąc, gdy trzy lata temu tu w tym samym miejscu, gdy to ja dostawałam tę nagrodę - Najlepszy z najlepszych – i Joanna wygłaszała laudację dla mnie, dowiedziałam się, że się jednak znałyśmy od dawna. Od prawie trzydziestu lat. I ona mnie zapamiętała, a ja jej nie. I bardzo mi wstyd.

Dlatego ona uśmiechała się do mnie jak do osoby, którą zna, a ja do niej jak do miłej nieznajomej.
No więc jak to się stało, że zbliżyłyśmy się do siebie? Niektóre kroki umiem odtworzyć, ale nie wszystkie.

W roku 2011 powstało biuro Polonii i Polska Rada skierowała Joannę do pracy w Biurze na stanowisku sekretarki. Oprócz szefa, Aleksandra Zająca, Joanna była jedyną osobą, która pracowała w Biurze „naprawdę“ czyli na etacie. Ba, tylko ona jedna, jest w tym Biurze na stałe. Bo szef jak to szef - reprezentuje. A to często oznacza, że jest gdzie indziej, czasem daleko, czasem blisko, ale gdzie indziej. My dwie, Krysia Koziewicz i ja, jesteśmy wolontariuszkami, Agata Lewandowski, redaktorka naczelna Magazynu Polonia, dostaje honorarium za dzieło, czyli kolejne numery magazynu. Rzadko ją widujemy, bo ta to dopiero "lata". Tak naprawdę to Joanna stworzyła Biuro Polonii. To ona zebrała adresy i stworzyła listy mailingowe. To ona rozsyła informacje o zdarzeniach i wydarzeniach. To ona sprawdza pocztę i prowadzi terminarz, odbiera telefony i rozwiązuje sprawy, pisze sprawozdania.

A w międzyczasie Joanna tłumaczy teksty. Teksty wszystkie. Co oznacza zarówno mowy i przemowy, sprawozdania i listy, jak i teksty na strony internetowe czy portale, a wreszcie artykuły do Magazynu Polonia.
Teraz Joanna tłumaczy również moją książkę.
Oczywiście świetnie zna oba języki, to w ogóle nie podlega dyskusji, ale znajomość języka jeszcze nie czyni z człowieka tłumaczki czy tłumacza. Gdyby tak było, w Niemczech mieszkałyby dwa miliony tłumaczy, w samym Berlinie ponad sto tysięcy.
Joanna jest świetną tłumaczką, bo ma charakter tłumaczki. Jest taka, jak powinna być każda tłumaczka i oczywiście również – każdy tłumacz. Charakteryzuje ją to samo, co wyróżnia ją też w życiu – nie pcha się przed autora, nie ustawia się w pierwszym rzędzie, podąża za autorem tekstu, słucha go, szanuje jego styl i to, co ma do powiedzenia, ale... i to „ale“ jest tu bardzo ważne. Ale jeśli widzi błąd, to, w zależności od sytuacji, poprawia go, bądź mówi autorowi, że dobrze by to było poprawić.

I naprawdę bywało tak, że teksty w języku polskim bywały... no, nie zawsze perfekcyjne. Autorzy nie kontrolowali przypadków czy czasów, gubili koncept, liczbę, sens wypowiedzi i puentę, ale po niemiecku każde zdanie Joanny było perfekcyjne od początku do końca, od dużej litery na początku do kropki na końcu zdania.

To zwracanie uwagi na czystość języka oczywiście zbliżało nas do siebie, ale wciąż jeszcze byłyśmy od siebie daleko.

I wtedy zdarzyło się coś nadzwyczajnie wręcz dziwnego. W roku 2014 Polonia w Australii ogłosiła ogólnoświatowy konkurs na opowiadanie dla autorów polonijnych. Ponieważ miewam czasem kontakty z Lechem, a czasem z Kasią z Krainy Kangurów, zostałam zaproszona osobiście do udziału w konkursie. Odmówiłam, bo w życiu każdego pisarza jest taki moment, w którym już wie, że jest pisarzem, już mu się to potwierdziło wielokrotnie, nie musi więc zatem, a nawet – nie powinien już brać udziału w konkursach, bo konkursy to szanse dla pisarek i pisarzy nieznanych szerszej publiczności. Ale oczywiście wspierałam konkurs, opublikowałam jego zapowiedź u mnie na blogu i umówiłam się z organizatorkami, że opublikuję też listę nagrodzonych.

Pewnego dnia otrzymałam więc ową listę i przestudiowałam ją dokładnie, żeby stwierdzić, że z kilkuset opowiadań nadesłanych na konkurs ze wszystkich stron świata, jedno z wyróżnionych opowiadań napisała Joanna Trümner!

Patrzyłam na tę listę właściwie nie wierząc temu, co widzę, a z drugiej strony w głębokim przekonaniu, że tak, to na pewno jest ONA.
Poszłam do Biura Polonii i zapytałam.

Tak, oczywiście, opowiadanie „Dzień pod Stocznią” napisała Joanna. W ciągu jednej sekundy powstały następne powiązania między nami. Ja też kiedyś pisałam na konkursy i dostawałam nagrody. Tak się zaczyna bycie pisarką. Jesteśmy koleżankami po piórze i klawiaturze.
Ale to nie wszystko, bo jest jeszcze ten temat, ten tytuł, to jednoznaczne skojarzenie – dzień pod stocznią Gdańską imienia Lenina podczas strajku w sierpniu 1980 roku. Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy (przypominam, że wciąż jeszcze nie wiedziałam, że się z Joanną znamy i to przez wspólnych przyjaciół z Gdańska, malarza Jacka Mydlarskiego i jego żonę Anię), a tymczasem byłyśmy nie tylko z tego samego miasta – Trójmiasta – ale też z tego samego kręgu. Jestem starsza od Joanny, byłam podczas tych dni pod stocznią trochę gdzie indziej, można by powiedzieć wyżej, głębiej, intensywniej, mój mąż był delegatem na strajk, moi przyjaciele siedzieli w Komitecie Strajkowym przy głównym stole w słynnej Sali BHP, ja pisałam do ukazującego się codziennie na Stoczni Biuletynu Solidarności, ale przecież po południu obie stałyśmy pod Stocznią z siatkami z jedzeniem dla strajkujących. Ona z ciastem upieczonym przez Mamę, ja z kiełbasą wystaną w wielogodzinnej kolejce. Ona młoda studentka, ja młoda mężatka z dzieckiem, już kilkuletnim, ale w wielkim tłumie wciąż jeszcze dla bezpieczeństwa trzymanym na ręku.

Pamiętacie Państwo zakończenie filmu „Casablanca”?
Humphrey Bogart czyli Rick mówi do Louisa: Myślę, że to jest początek pięknej przyjaźni.

I tak było.

10 czerwca 2014 roku opublikowałam konkursowe opowiadanie Joanny u mnie na blogu i tak to się zaczęło. Joanna zaczęła pisać „dla mnie”, a ja publikowałam wszystko, co napisała. Oczywiście robiłam to również dlatego że jestem „urodzoną redaktorką” i lubię wyszukiwać, wspierać, popularyzować nowych autorów, ale przede wszystkim robiłam to dlatego że Joanna jest niewątpliwym talentem. Od tego dnia w czerwcu pięć i pół roku temu Joanna opublikowała u mnie na blogu 80 tekstów w tym kilka długich cykli. Opowiada w nich o podróżach, do Peru, do Australii, o Murze Berlińskim, ale prawdziwą jej siłą są teksty o ludziach, o ich zwykłym ludzkim życiu, miłości, śmierci, rozstaniu. Gdy co dwa tygodnie publikowała na blogu kolejny rozdział o Stuarcie, angielskim muzyku i matematyku, który wylądował w Australii, żartowałam, że Joanna wymyśliła dla mojego bloga nową formułę literacką – historię, która nigdy nie będzie miała końca, jak radiowi Matysiakowie w Polsce czy Lindenstrasse w berlińskiej telewizji. Niestety, pomyliłam się, Joanna nagle poczuła, że ma dość tego pechowego nieudacznika i Stuart skończył się po 51 odcinkach. Ale ja, wierna redaktorka, czekam, aż wróci...

I jeszcze jedno. Przez 18 lat prowadziłam gazetę, która tak naprawdę była serią książek. Gdy tylko zakończyłam tę działalność, zaczęłam prowadzić bloga, ale nie dla siebie, tylko bloga – gazetę, z którym na przestrzeni lat współpracowało kilkaset osób. Niektóre przemknęły ja efemerydy, inne zostały na zawsze. Kilka z nich zaczęło pisać, bo ja, redaktorka bloga, je do tego przekonałam, co niekiedy oznaczało, że zmusiłam. Kilka z nich wydało w międzyczasie książki. Nazywam je „książkami z bloga”.
Joanna będzie następną autorką książki z mojego bloga. Już to zaplanowałam, już czekam i już się cieszę.

I na zakończenie kilka informacji:

Joanna Jest zamężna, ma troje dzieci i jedną wnusię. Urodziła się w roku 1958 w Gdańsku, studiowała germanistykę w Poznaniu, po studiach wyjechała na krótko do Anglii i tam ją zastał stan wojenny. Jak sama mówi, Margaret Thatcher miała wtedy usta pełne frazesów na temat bohaterskich Polaków, ale Polakom, którzy mieszkali w Anglii, mimo stanu wojennego nie przedłużano wiz. Już w styczniu 1982 roku wyjechała do Berlina Zachodniego, gdzie niemal natychmiast zaczęła pracować w Poglądzie. Do sierpnia 1982 roku przygotowywała tu prasówkę – w końcu znała perfekcyjnie angielski i niemiecki.

Joanna od początku czynnie współuczestniczyła we wszystkich najważniejszych działaniach podejmowanych przez tzw. Polonię Solidarnościową.

W roku 1983 była jedną z czworga współzałożycieli Polskiej Rady Społecznej, a do dziś jest członkinią Rady.
Podobnie było z Polskim Towarzystwem Szkolnym Oświata, gdzie od momentu założenia w 1988 roku przez 10 lat działała w zarządzie. Z zarządu ustąpiła, ale i w tej instytucji do dziś jest członkinią.
Od 1995 roku była też członkinią zarządu Klubu Inteligencji Katolickiej. I w tej instytucji formalnie jest do dziś członkinią, choć bardzo ubolewa, że nie dzieje się tam tyle, co za czasów niezapomnianej Heleny Bohle-Szackiej.
Kolejnym etapem była działalność w Polskiej Radzie Związku Krajowym w Berlinie. I tu była od początku i udziela się do dziś.

I wreszcie od 2011 roku pracuje w Biurze Polonii.

We wszystkich tych instytucjach mogłam i powinnam ją byłam spotkać, bo też się w nich udzielałam lub, przynajmniej, bywałam. Spotkałyśmy się tak naprawdę dopiero w Biurze Polonii. No cóż, jak głosi mądrość ludowa – lepiej późno niż wcale.
A ja dodam jeszcze mądrość „slaską“ - lepiej późno, ale szczerze, intensywnie i z wielką radością.

Bo tak właśnie jest – zawsze z wielką radością spotykam się z Joanną. I bardzo się cieszę z tej nagrody, którą dziś otrzymuje.

Gratuluję, Joanno!

Ewa Maria Slaska