O POLSKICH GROBACH W BERLINIE. CYGANIE…

Drukuj

 O polskich grobach w Berlinie pisałam już wielokrotnie, straciłam już nawet orientację, gdzie te wszystkie teksty, poetyckie, popularno-naukowe i naukowe, które na ten temat napisałam, zostały opublikowane. W roku 2013 zorganizowałam przy wsparciu „mojego” Stowarzyszenia czyli organizacji Städtepartner Stettin e.V. wystawę o polskich grobach w Berlinie i niemieckich w Szczecinie, teraz wraz z Michałem Rembasem, autorem książek krajoznawczych o Szczecinie i Pomorzu, przygotowaliśmy książkę, która być może ukaże się, zanim „Magazyn Polonia” opublikuje ten tekst, a może nie, bo nasz grafik, Michał Krenz, zrobił tak piękny projekt, że nie starcza nam pieniędzy na druk… Na razie więc, w chwili gdy to piszę, czyli w pierwszych dniach października 2016 roku, z jednej strony żebrzemy o pieniądze, a z drugiej błagamy drukarnie o rabaty…

 

Jakby kto chciał wesprzeć…

 

Groby interesowały mnie od dzieciństwa, a ponieważ studiowałam archeologię, udało mi się dziecinne zainteresowanie przekształcić w zawód. Nie na długo jednak, bo gdy urodziłam syna, przestałam pracować jako archeolożka, a los sprawił, że najpierw wyjechałam z Poznania, gdzie studiowałam i po studiach pracowałam, do Gdańska, a potem do Berlina (Zachodniego) i nigdy już do zawodu nie wróciłam. Ale groby i tak mi wciąż towarzyszyły. Najpierw napisałam opowiadanie Lalka (po niemiecku ukazało się pod tytułem In fremden Schuhen…), które doczekało się publikacji w obu językach, w Polsce i w Niemczech, a potem zamieniło się w audycję radiową, którą po kolei puszczały wszystkie chyba rozgłośnie niemieckie, niektóre po kilka razy… Dobry to był czas, bo o ile media drukowane nic mi nie przyniosły, o tyle radio przysyłało pieniądze i przysyłało… W tym opowiadaniu polska dziewczynka w po-niemieckim mieście Gdańsk znajduje w schowku pod schodami po-niemiecką lalkę i sprawia jej pogrzeb w grobowcu rodziny Mayer na po-niemieckim cmentarzu w Gdańsku-Wrzeszczu, tym samym, o którym pisał Günter Grass w powieści Wróżby kumaka… W międzyczasie, sama nie wiem jak i kiedy, zaczęłam na cmentarzach i wśród grobów szukać śladów pobytu moich rodaków w Berlinie.

 

W Berlinie nie ma polskich cmentarzy, ani polskich kwartałów na niemieckich cmentarzach, jest „za to” 270 cmentarzy i wiedza, że Polaków chowano wszędzie. Dlatego tak trudno ich odszukać, do przebadania byłyby ogromne zasoby archiwalne poszczególnych cmentarzy, rzecz dla poszukiwacza bez finansowanego przez jakąś instytucję projektu naukowego, po prostu niewykonalna. Niekiedy, gdy były to osoby sławne, znajdzie się ich na tablicach informacyjnych poszczególnych cmentarzy. A ilu Polaków osiągnęło w Berlinie taką sławę, że wymieni się ich na tablicy cmentarnej? A ilu jeszcze spośród tej garstki nielicznych zapisanych zostanie i jako postać wybitna, i jako Polak? Dwóch, trzech… Na tablicach przy wejściu na cmentarze jest Daniel Chodowiecki (Cmentarz Francuski na Chausseestrasse) zapisany jako „grafik niemiecki”, generał Karl Andreas von Bogusławski (Cmentarz Garnizonowy na Rosenthaler Strasse) – „generał niemiecki” i Arnold Słucki (Cmentarz Ruhleben) – „poeta polski”. I tyle, reszta jest może nie tyle hamletowskim milczeniem, co żmudnym poszukiwaniem.

Wciąż mnie ktoś pyta, jak się właściwie szuka takich grobów… Odpowiedź jest skomplikowana i żmudna jak samo poszukiwanie. Ale spróbuję. Najpierw zwracają uwagę nazwiska. Każdy to zauważy, nawet niewprawne oko dostrzeże tych wszystkich Nowaków, Janowskich, Kowalskich, Zambrzyckich i Samsonowiczów…

Nazwiska polskie poświadczają obecność Polaków w Berlinie nie tylko na cmentarzach, ale w książkach telefonicznych, w nazwach dawnych firm, na szyldach z nazwiskami przy drzwiach domów mieszkalnych. Bez prowadzenia szczegółowych badań archiwalnych i zgłębiania literatury naukowej, zwiedzając berlińskie cmentarze bez trudu zauważa się więc polskie ślady. Na dziesięć grobów co najmniej jeden, a często trzy-cztery, będą grobami osób o polskich nazwiskach. Nic dziwnego. W końcu przybysze z zaboru pruskiego przybywali tu masowo od XIX wieku. Spis ludności z roku 1910 podaje, że Polaków było w Berlinie ponad sto tysięcy. Oczywiście wszyscy oni powoli asymilowali się i stopniowo stawali się częścią społeczeństwa berlińczyków, i już jako obywatele niemieccy a nie jako Polacy, brali udział w ważnych zdarzeniach politycznych i społecznych stolicy. Ale nazwiska pozostawały.

Nie zawsze jednak w tej samej formie. Typowe polskie nazwiska ulegały stopniowej „germanizacji” – piszę to słowo w cudzysłowie, bo nie chodzi mi o złowrogie aspekty tego procesu, tylko o proste stwierdzenie faktu. Nazwiska polskie powoli przyjmują formę niemiecką. Trudno powiedzieć, ile w tym działalności urzędników, którzy nie potrafili lub nie chcieli dobrze zapisać nazwiska, a ile samych ich właścicieli. No bo jak ktoś się nazywa Józef Pierdziwół (naprawdę znalazłam takie nazwisko na jednym z cenotafów z okresu I wojny światowej), to trudno powiedzieć czy to sam Józek powołał do istnienia osobnika zwącego się Joseph Pierdziwoll, czy to komisja poborowa nie miała ochoty się patyczkować.

Najpierw zatem usuwa się im te różne polskie kropki, kreski i ogonki (to dlatego wszyscy myślą, że moje nazwisko – Slaska – też jest produktem zniemczenia, choć nie jest – ale to całkiem inna historia, która zdarzyła się w Polsce w XVII wieku), więc już nie Jabłoński lecz Jablonski i nie Zagórski lecz Zagorski.

Potem znikają sz, cz, szcz, dz a także ck, co każdy Niemiec będzie wymawiał jak k. Tak pojawiają się kolejne formy: Gruszecki, Gruschecki, Grusetzki, Gruse…

Zniemczeniu podlegają też końcówki – Rogacki i Rogacka zostaną pozbawieni płci i genderu: Rogatzky lub nawet Rogaki. On i ona jednakowo. Potem te zbyt słowiańsko brzmiące -ski i -cki w ogóle znikną. To właśni owi Gruse – końcowy produkt zniemczania nazwiska Gruszecki.

Czasem z kolei trzeba dodać literę lub kilka liter, żeby Kwaschnewsky skutecznie zastąpił Kwaśniewskiego a Quatschinsky – Kwaczyńskiego.

A kiedyś, gdzieś, bywa, pojawi się tłumaczenie – Gotteshainer zamiast Świętogajskiego.

No i wreszcie przypadki, gdy nikomu się nie chce walczyć z polskim nazwiskiem, a nosiciel zostanie po prostu nazwany Polack, Pollak lub Polatschek.

To samo i w tej samej kolejności spotyka imiona. Wladyslawa i Stanislaw, potem Gregor, Kristoff i Christina, Franciszek staje się Franzem, Jan – Hansem, Marta zmienia się w Marthe (niemieckie imiona żeńskie nie muszą się kończyć na a, wręcz przeciwnie – z reguły się nie kończą), a Bogumił w Gottlieba. I już. Nie ma Jana Bohatyrowicza jest Hans Held. Profesor Tazbir twierdzi, że zdarzy się to w przeciągu życia pięciu pokoleń, chyba że nagle polityka bądź konformizm przyspieszą ten proces.

I każdy z tych etapów znajdziemy na polskich grobach w Niemczech.

Grupa przybyszów z Polski nigdy nie była jednolita. Byli wśród nich bogaci, byli biedni, skromnie sytuowani, samotni, zapomniani. Większość jednak należała do klasy średniej. Ich groby nie różnią się od sąsiednich grobów niemieckich, podobnie jak ich życie nie różniło się prawie od życia ich niemieckich sąsiadów.

Zwróćmy jednak uwagę na słowo „prawie”, którego użyłam w poprzednim zdaniu. Poprosiłam Romana Brodowskiego, żeby nam opowiedział o jednym z takich zwyczajów, który jednak różni przybyszów z Polski od „prawie” identycznie żyjących niemieckich mieszkańców Berlina. Proponuję spacer na cmentarz katolicki położony tuż koło Kurt Schumacher Platz (Plac Kurta Schumachera – napisze o nim Roman Brodowski – niemiecki polityk).

Roman zaprowadzi nas na Nazarethkirchhof II w jego katolickiej części.

Cmentarze katolickie oczywiście dostarczają badaczce i fotografce więcej materiału niż cmentarze ewangelickie, ale jest to reguła, która ma liczne wyjątki. Bo w dzisiejszych czasach mniej ważna jest religijna przynależność danego cmentarza, a ważniejsza okazuje się np. bliskość kościoła polskiego, co świetnie widać na ewangelickich cmentarzach w okolicy polskiego kościoła w Berlinie – jest tam mnóstwo polskich grobów, i to takich naprawdę polskich, z polskim śp, polskimi literami w imionach i nazwiskach, polskimi tekstami.

Tuż przy wejściu na cmentarz znajduje się kwatera grobów polskich Cyganów, ale o tym napisze już Roman Brodowski, który mi pokazał te niezwykłe groby:

Nekropolia, o której piszę, znajduje się w Berlinie na pograniczu Reinickendorfu i Weddingu. Obszarowo jest to jeden z największych berlińskich cmentarzy, składający się z trzech sektorów, a mianowicie protestanckiego, katolickiego i miejskiego.

Odkąd znajdują się tu groby moich rodziców i brata, powtarzam sobie, że jest to mój, nasz, cmentarz rodzinny.

Jak każdy cmentarz, zwłaszcza taki z wielowiekową historią, tak i ten posiada swoją, powiedziałbym, niczym nie zakłóconą, architektoniczną harmonię, wyczuwalną współgrającą ze sobą swoistą duszę miejsca i kultu. Nie oznacza to jednak, że panuje na nim zwyczajowa monotonia – wprost przeciwnie. Zaraz przy wejściu od strony Placu Kurta Szumachera po prawej stronie widnieje rzucający się w oczy potężny grobowiec z czarnego marmuru, (prawie-że małe mauzoleum), a obok niego kilkanaście niemal równie bogatych co ten, jednakże mniejszych, grobów. Sam grobowiec formą swoją do złudzenia przypomina ten znajdujący się w Ciechanowie, należący do najbardziej znanego polskiego Cygana, Don Vasila. Jednak jest od niego jeszcze większy. Berliński grobowiec cechuje niesamowity wręcz przepych, ogromna bryła czarnego polerowanego marmuru otoczona jest posadzką, gdzie ustawiono stylowe ławeczki. Na grobie leżą, de facto pokrywając całą płytę nagrobną, codziennie świeże bukiety kwiatów. Wszystko to świadczy o tym, że pochowany jest tu ktoś „zacny”, ktoś liczący się za życia w społeczeństwie.

Tak to prawda. W tym naszym berlińskim grobowcu spoczywają szczątki pochodzącej z Polski cygańskiej baronowej. Zaś w sąsiadujących z jej grobem kwaterach leżą inni obywatele tejże społeczności. Cały ten narożnik cmentarza stanowi cmentarną diasporę zmarłych polskich Romów. Polskie napisy są równie barokowo wystawne jak same grobowce, zdobiące je zdjęcia i ogromne bukiety. Długie cytaty z Pisma Świętego, maksymy, opis działalności – oczywiście tej za życia, na przykład rzeźba złamanej gitary, złamanej, bo śmierć przerwała życie grajka i być może również instrumentu. Ale są też samochody czy pieniądze… Również zdjęcia są niezwykłe i w niczym nie przypominają sztywnych fotografii nagrobnych, jakie znamy z cmentarzy polskich, niemieckich czy włoskich. Piękna baronowa zachwyca egzotyczną urodą (umarła zresztą całkiem młodo), muzyk gra na gitarze, ci co się kochali, kochają się i po śmierci (a może tylko po śmierci), a młody chłopak, którego pochowano całkiem niedawno – na grobie leżą jeszcze góry wiązanek i wieńców z biało czerwonymi szarfami i wzruszającymi napisami – przedstawiony jest na zdjęciu w sportowym podkoszulku i spodniach od dresu.

Liczne zwyczaje, obrzędy o charakterze magicznym związane z życiem pozagrobowym, oraz mocna wiara Cyganów w dusze, które mogą być po śmierci złośliwe, powodują, że o zmarłym nigdy nie mówi się źle. Tradycja cygańska nakazuje, by w sposób szczególny dbać o pamięć przodków. Dlatego też kilka razy do roku przy grobie spotykają się przedstawiciele rodów romskich, by w atmosferze biesiady, przy śpiewie tańcu i suto zastawionym stole, wspominać zmarłych już przedstawicieli ich społeczności. Spożywając ulubione za życia zmarłego potrawy, popijając wódkę symbolicznie starają się niejako udobruchać kapryśne dusze, by te swoim duchowym wpływem wspomagały ich w codziennym pokonywaniu trudności i nie czyniły im zła. Za każdym razem, wypijając alkohol, niezależnie od okazji, biesiadnicy wylewają pierwsze krople na ziemię mówiąc – „Lekka ziemia zmarłym”. Jeśli w trakcie biesiady wspomni się osobę zmarłą, tradycyjnie należy również, ulewając wódkę, rzec: „Niech mu ziemia lekką będzie”.

Największą okazją do takiego zjazdu przy grobie ważnego hierarchicznie przedstawiciela cygańskiej rodziny jest Dzień Zmarłych. Podobnie jak katolicy tak i Romowie już kilka dni przedtem porządkują groby, dekorują je girlandami kwiatów, stawiają lampiony i znicze. Kobiety zawczasu przygotowują ulubione potrawy zmarłego, mężczyźni kupują alkohole, ale są i inne używki, z jakich leżący w grobach podczas swojej ziemskiej wędrówki korzystali. W pierwszym dniu listopada wszyscy odświętnie ubrani – kobiety w tradycyjnie wielokolorowych sukniach, z chustami na głowach, mężczyźni w ciemnych garniturach, jedwabnych koszulach, często w kapeluszach – gromadzą się przy grobach bliskich, by podczas wspólnej wieczerzy rozmawiać i wspominać zmarłych. Jest to swoista nauka historii dla dzieci, gdyż ludzie starsi opowiadają o pochodzeniu zmarłego i jego życiu. Nie brakuje też romskiej muzyki i ulubionych cygańskich pieśni.

Dzień ten dla Romów ma dwa aspekty. Pierwszy to wspomnienie o zmarłym, a drugi, być może ważniejszy, to zamanifestowanie silnej więzi społecznej w obrębie ich narodu.

Ten jakże egzotyczny obraz cygańskiego Dnia Zmarłych z pewnością przykuwa uwagę, cieszy oczy, ale i uczy, że w obrębie chrześcijaństwa kultywuje się wiele jakże różnych tradycji związanych z jednym i tym samym świętem, mających ten sam cel – pamięć o tych, których już między nami nie ma.

Ewa Maria Slaska, Roman Brodowski