WSPOMINAJĄC JANA PAWŁA II - OJCIEC

Drukuj

Kiedy myślę o Ojcu Świętym, a dziś i o Świętym polskim, moja dusza napełnia się ciepłem, a jednocześnie osobistą radością - przecież ten Człowiek mnie dotknął i błogosławił, a tym samym odmienił, choć w życiu czekało na mnie potem wiele prób, w tym niepowodzeń i zagubień. Ojca Świętego widziałem w Warszawie, podczas Jego pierwszej Pielgrzymki do Polski, z daleka, i nawet udało mi się zrobić aparatem matki „Zenit” nieostre zdjęcie, ale do głowy nie mogło mi przyjść, że będę miał okazję widzieć Go z bliska i nawet rozmawiać. A było tak. Pod koniec października 1990 roku przebywałem w Rzymie. W Domu Polskim im. Jana Pawła II na via Cassia odbywała się historyczna konferencja pod hasłem Kraj Emigracja, na której po raz pierwszy Polacy ze Związku Radzieckiego (jeszcze istniał!) spotkali się ze swymi rodakami z różnych zakątków świata. Niepodległość na Litwie pozostawała jeszcze w sferze marzeń, czasy były niezwykle trudne i powikłane, złe przeczucia towarzyszyły naszej codzienności. Przykrości dotykały dodatkowo nasze środowisko z powodu wydawania dwutygodnika „Znad Wilii”, pisma o wyraźnym i konsekwentnym charakterze niepodległościowym.

 

Nie byłem rzeczywistym uczestnikiem konferencji. Z otrzymanego zaproszenia skorzystali moi koledzy ze Związku Polaków na Litwie, do Zarządu Głównego którego wtedy jako jeden z założycieli organizacji jeszcze wchodziłem. Wanda Gawrońska, która przewodniczyła założonemu przez siebie ambitnemu i bardzo aktywnemu Centrum Badań i Studiów Europejskich, znała naszą działalność i postanowiła mi udział w tym ważnym forum udostępnić, uważała bowiem, iż nasz głos też powinien tu zabrzmieć, że winniśmy nawiązać kontakty z przedstawicielami Polonii Świata. Zaproszenie dostałem więc nie od organizatora bezpośrednio - pani Wanda podejmowała, rzec można, mnie w swoim pięknym domu niejako prywatnie, ale załatwiła mi udział w obradach konferencji i jej bogatym programie, poznała z niezwykłymi rodakami. Pierwszym, z kim rozmawiałem, był Dominik Morawski. Tu poznałem Wojciecha Płazaka, korespondenta BBC, dzięki któremu potem, w gorących dniach zdobywania niepodległości, zawiązała się moja współpraca z tą rozgłośnią, do której nadawałem relacje z rozwoju wydarzeń.

 

Jakże fascynującą osobowością jest Wanda Gawrońska! Z ojca Polaka, przedwojennego ambasadora RP i matki Włoszki, wiele zrobiła dla Polski i regionu Europy Wschodniej. Jej dziadek Alfred był założycielem słynnego dziennika ,,La Stampa", zaś kuzynem - niezwykły święty - Pier Giorgio Frassati, którego w tamtych dniach odkryłem dla siebie, o którym zafascynowany pisałem prawie 25 lat temu w „Znad Wilii”, postać którego upowszechnialiśmy potem podczas wystawy w wileńskim kościele Św. Ducha, na którą przybyła również Pani Wanda.

Gawrońska niegdyś była fotoreporterką czołowych pism - „American Voque”, „Paris Match”, „Epocca” (głośne zdjęcia Nikity Chruszczowa!), zachowała młodzieńczą energię. Żeby wszędzie nadążyć, poruszała się na skuterze... To w jej domu. na przepięknym tarasie, umiejscowiłem sobie dobry sen, który śniłem wiele razy - zaskoczony bowiem odkryłem, że musiał się on narodzić z widoku, jaki się właśnie stąd roztaczał... Zapisałem go jako opowiadanie Santa Maria in Trastevere - od takiejże nazwy ulicy, przy której na Zatybrzu mieszka Gawrońska.

Wyjazdowi do Włoch sprzyjało mi wszystko, aczkolwiek był to mój pierwszy wyjazd na Zachód. Szans było niewiele, że zostanę wypuszczony. Jednakże w krótkim terminie, dosłownie „na ostatni dzwonek", dzięki życzliwości pracowników Konsulatu Polskiego i ich kontaktom z Konsulatem Włoskim, udało się sprawnie i „na poczekaniu" wizę w ówczesnym Leningradzie otrzymać. Cudem wyjechać, choć na granicy doznałem chwil zgrozy, kiedy to w Grodnie zabrano moją wizę, nie wiem czemu, będącą na oddzielnej kartce, do wyjaśnienia.

Leciałem - jak się później okazało - z Warszawy do Rzymu tym samym samolotem co Wanda Gawrońska. Nie wierzyłem, że tu jestem... Chłonąłem Wieczne Miasto, na swej drodze spotykając życzliwych ludzi, wiodło mi się jak z płatka.

Prawda. przeżyłem też chwile wielkiego tragizmu. W drodze z Monte Cassino do Rzymu, podczas postoju w Gaecie, 28 października po południu, trochę po godzinie 16, zginęła w falach Morza Tyrreńskiego Ita Kozakiewicz (jeszcze dwie osoby, jakie wyruszyły z nią w ryzykowną kąpiel, miały szczęście ujść cało), przywódczyni Polaków łotewskich, z którą łączyły mnie serdeczne więzy przyjaźni, obok której też siedziałem w autokarze podczas tej podróży.

Romuald Mieczkowski