OPOWIADANIA OJCZYSTE ZAPISKI WĘDROWNEGO SZTUKMISTRZA (Fragmenty)

Drukuj

Przywołując moją pierwszą szkołę, nie mogę nie wspomnieć pewnej staruszki, która wprawdzie nauczycielką nie była, ale bardzo chciała nauczyć mnie francuskiego. Pewnie dlatego mówiła do mnie wyłącznie w tym języku. Otóż w naszym domu znalazła przytułek pani Buterlinowa, z dworu w Zameczku.

Jej życie i śmierć przywodzi na myśl obecność w naszym domostwie poczciwego psa Wilka. Był to owczarek, którego podobno zostawili wycofujący się Niemcy. Jakież mądre było to stare jednookie psisko! Doskonale rozumiał nas – kiedy, na przykład, rodzina wyruszała do krewnych – biegł pierwszy i naszczekiwał. Był to znak, że niebawem się pojawimy.

Wilk również odegrał znaczną rolę w moim wychowaniu – pilnował mnie, żebym nie oddalał się za daleko. Miał swoje lata, słabo widział, nie dosłyszał. Pewnego razu został przejechany przez samochód. Potem mieliśmy wiele psów, ale żaden nie dorównał inteligencją i wiernością Wilkowi.

Jako pierwszego języka obcego w moim podwileńskim i „socjalistycznym” dzieciństwie uczyłem się więc francuskiego. Starucha usiłowała mnie złapać zaokrąglonym końcem kija, perswadując coś skrzeczącym głosem po francusku. Myślałem wtedy, że w piekle mówią tym językiem.

Pani Buterlinowa podzieliła los ślepego owczarka Wilka. Pewnego razu wyszła z domu i wpadła pod samochód. Nie nauczyłem się wtedy francuskiego, ale przez długie lata chronił mnie złoty medalik z wizerunkiem Madonny z dzieciątkiem i napisem: Mon Dieu proteĝe us toujurs. 1833 August 24, który przekazał ktoś rodzinie z Francji, jeszcze w burzliwych latach popowstaniowych i to ona tłumaczyła mi, co oznaczają te słowa.

 

Przeglądając rodzinne archiwa, znalazłem list z Ameryki do mojej matki z początku lat pięćdziesiątych. Czytelna jest pieczątka z napisem „mieżdunarodnoje”.

Kochana, Jadziu i cała Rodzina, jestem zadowolona, że u Was wszystko dobrze, że zdrowy kochany Tatuś Stanisław...

I dalej list jak list, pisany niewprawną ręką, z ortograficznymi błędami. Opowieść o sprawach przyziemnych, o tym, że córka Krysia wyszła za mąż, ma dwie córeczki i syna, że razem z Nochimem autorka listu prowadzi sklep mięsny i tego starczy na życie, że tak w ogóle, narzekać nie ma czego. Dalej informuje, że Lejba i Lejbowa byli na wsi, gdzie hodowali kury, ale rzucili to zajęcie i przyjechali do Nowego Jorku, gdzie i im powodzi dobrze. W końcu nadawca listu obiecuje wysłać paczkę, pozdrawia i całuje niezliczoną ilość razy.

Szara koperta, zniszczona przez czas. Pisała Sonia Gołąb, i adres zwrotny: 1920 Woltuway, Bronx 53, N.Y. Ulica może mieć inną pisownię, gdyż trudno odczytać jej nazwę.

Odgrzebuję szczątkowe fragmenty tej historii z dzieciństwa o rodzinie żydowskiej, którą szczęśliwie w czasie wojny uchronił mój dziadek Stanisław Piotrowski. Niestety, rodzice zeszli nagle i dość młodo z tego świata i nie znam szczegółów przyjaźni mojej matki z Sonią Gołąb. Pamiętam, jak prosiliśmy o przesiąknięte zgrozą opowieści z czasów wojny.

Dziadek prowadził gospodarstwo i z tego żył. Całkiem nieźle. W czasie wojny przychodził z pomocą Żydom. Po prostu na lipnych papierach pracowali oni na gospodarstwie, powiększając i tak liczną rodzinę. Umorusani, o spracowanych rękach, w tym miejscu nie rzucali się szczególnie w oczy, choć – co tu mówić – ryzyko istniało duże. Były momenty, kiedy rodzina stała pod ścianą, zaś dom lada chwila miał być podpalony... Całe szczęście, że litewska policja była przekupna. Matka opowiadała, jak w czasie, kiedy jej najbliżsi wraz z Żydami czekali na decyzję, ona jako najmłodsza, schowana na strychu, po cichu płakała, spoglądając przez szparkę na podwórko. Dziś trudno wyjaśnić, ile kosztowała cena życia, ale pertraktacje dziadka były skuteczne – wojnę przeżyli wszyscy.

Po wojnie Żydzi wyjechali. Z początku, jako obywatele Polski „za Bug”, potem trafili za ocean. Zachowali swą wdzięczność rodzinie Piotrowskich. Przez pewien czas przesyłali paczki. Raz w udziale matki przypadła niezwykle modna, bo z jakiegoś błyszczącego materiału sukienka, ojciec dostał rulon sukna w kratkę na garnitur, koszulę i plastykowe spinki ze słonikami. W czasie przyjęć rodzinnych ciotki obowiązkowo chciały pomacać tkaninę, która „nie gniecie się”, zaś ojciec był dumny ze swego amerykańskiego garnituru i nylonowej koszuli.

Listów z Ameryki było więcej. Ale jak to bywa w życiu – rodzina się rozproszyła, nie stało starszych. Jeszcze w niedalekich czasach starano się nie przyznawać do jakichś znajomości zagranicznych. Przetrwały tylko śmieszne amerykańskie spinki ojca.

A dziadek? Również z babcią, został uhonorowany za ratowanie Żydów podczas wojny. Już w czasach wolności i pośmiertnie.

 

Las mijało się szybko i z biciem serca, unosząc nieco aksamitnej wilgoci mchu i pachnącego żywicą powietrza. Dziś z sośniaka pozostało niewiele – ot, porośnięty olchami zagajnik. Od dawna nie wyrosła tu jagoda czy grzyb, tylko kilka ocalałych sosen góruje nad krzakami. Kiedyś las był większy i wtedy to było co innego – żyła w nim tajemnica sowieckiego spadochroniarza, co ratował się z płonącej maszyny skokiem i znikł w zaroślach na krótko, nad drzewami unosiły się duchy kilku żołnierzy niemieckich, którzy pod koniec wojny wywołali tu pełną determinacji strzelaninę.

Zarośla kończyły się nagle, bo na górce. Rozpościerał się stąd widok na dolinę w kształcie nieforemnej miednicy, na dnie której przesłonięte zielonymi kępkami, chowały się dwie zagrody. Jedna należała do dziadka Stanisława.

Kiedy się przeszło żółty dywan łubinu – z bliska zielone kępki przeistaczały się w wysokie drzewa. Dwa stare klony od drogi rosły na tyle blisko siebie, że w sam raz nadawały się na huśtawkę. Ze straszliwym skrzypem leciała ona w górę. Baliśmy się jej, ale jakiś magnes przyciągał do podniebnych lotów. O dziwo, że nikt z licznej dzieciarni nie skręcił sobie karku, gdy starsi chłopcy doprowadzali wysłużone liny i kawałek deski do szaleństwa.

W korytarzu domu zawsze panowały ciemności. W półmroku pogrążony był także pokój dziadka. Różne skarby kryła w sobie pachnąca stęchlizną i tytoniem komoda. Dziadek Stanisław był krępym, mocnym staruszkiem i wiele potrafił: orał, siał, domy stawiał, dachy krył, stolarkę strugał, robił pyszne wędliny i nie odmawiał kieliszka. Taki jak on doskonale dałby sobie radę i w dżungli, i na pustyni. Lecz i on, w ślad za babcią, odszedł z tego świata.

Jakby tylko na to czekali ludzie w gumiakach i dźwigi – nieodwracalnie na jego włościach przybywało miasta. Ruiny dziadkowego domu przez pewien czas można byłoby użyć na potrzeby filmu. Potem zarosły one trawą. Kwitnący na wiosnę sad dogorywał przysypany piaskiem. Z pobliskich domów ludzie łamali gałązki wiśni i czeremchy na bukiety. Latem sad trwał nadal, ale na jesieni jakoś nic w nim nie dojrzało. Karczowano go niedbale, tak że jeszcze w ciągu następnych lat wzrastały zielonymi pędami jego resztki. Tymczasem bloków przybywało, a na miejscu zagrody zbudowano przedszkole. W końcu pomalowano je na weselszy kolor, placyk przed budynkiem wyrównano, zasiano trawę, zasadzono żywopłoty. Z krajobrazu dzieciństwa pozostały tylko dwa klony. A pod nimi – rząd metalowych huśtawek.

 

A dziadek stryjeczny, Władysław Mieczkowski, z kolei – po tym, jak w Wilnie i jego okolicach zostawił dorobek swego życia, ociągał się z przyjazdem do stron swojego dzieciństwa, młodości, wieku dojrzałego, pełnego załamanych nagle planów. Człowiek nieposkromionej natury, a jednocześnie napiętnowany chłodnym praktycyzmem, wyciągał wnioski z kolców życia, nie poddając się słabościom losu.

Młode lata upłynęły w buntowniczym przekonaniu, że jak najszybciej trzeba zmienić świat. Gdy tego nie dało się zrobić, postanowił otoczyć go swoją wyrozumiałością i miłością. Tym tylko można tłumaczyć jego decyzję studiów w seminarium duchownym.

Jednak nie trwało to długo. Po dwóch latach wezwano jego ojca, by mu przekazać, że pojawiły się wątpliwości co do kapłańskiego powołania jego syna.

– Nie musi przyjmować święceń, żeby być dobrym człowiekiem – powiedziano.

Podobno przyczyną była namiętna gra w karty, brak pokory w zgłębianiu tajników wiary i nieobojętność wobec płci pięknej. Legenda głosi, że kroplę cierpliwości dopełniła drzemka na cmentarzu, gdy inni klerycy uczestniczyli w nabożeństwie żałobnym...

Parę lat wytężonej pracy na piaszczystej, nieurodzajnej ziemi podwileńskiej pozwoliło mu wyciągnąć wnioski. Szczupły, oczytany młodzieniec „z manierami”, pracujący w rękawiczkach, miał przed sobą inną przyszłość. Zaczął robić interesy. Po latach to do niego należał młyn, dwa wyszynki za Zielonym Mostem, zbudował najokazalszy dom w okolicy.

Wojnę udało się mu jakoś przetrwać, gorzej było po przyjściu Sowietów. Kilka lat spędził w łagrze w Donbasie. Choć postury był wątłej, to mimo katorżniczej pracy, wytrwał – nie palił, potrafił zachować niezbędną w takich sytuacjach równowagę wewnętrzną.

Z Donbasu do Wilna nie wrócił. Bo i po co. Dom został skonfiskowany – był „za duży” jak na czasy budowania socjalizmu. Zrobiono w nim szkołę, w której pobierałem pierwsze nauki. Osiadł w Polsce, w najdalszym punkcie od ziemi ojczystej, w Szczecinie.

Do Wilna przyjechał tylko jeden raz. Już dawno nie żył jego brat, a nasz dziadek. Z ojcem wspominali dawne czasy, ludzi, których nie było. Dziwił się, że ludzie piją tu tak dużo wódki.

 

Trudno powiedzieć, kiedy to konkretnie było. Prawdopodobnie w 1943 roku. Po tym, jak przed laty zmarła matka Walentyny Skarżyńskiej, malarki wileńskiej, pamięć zatarła szczegóły. Nie wiadomo też, jaka była pora roku. Coś podpowiada, że lato. A może jesień?

Ojciec Walentyny, Wilhelm Skarżyński, był znanym w Wilnie fotografem. Przy ul. Wielkiej, koło kina „Helios” miał własną pracownię i atelier, do którego przychodziła śmietanka towarzyska, ludzie ze świata artystycznego, bogatsi wilnianie, a w szczególności panie, gdyż był to niezwykle przystojny mężczyzna, wrażliwy na piękno, w szczególności kobiece.

Znajdywał się akurat w okolicach pracowni, niedaleko ul. Szklanej, kiedy z getta pędzono kolejną partię Żydów do Ponar. Nawet nie wywoływało to większego poruszenia – wilnianie zdążyli już przyzwyczaić się do podobnych widoków, odprowadzali skazańców w milczeniu, litościwym wzrokiem, pełnym bezsilności. Żydzi odbywali swą ostatnią podróż też ze spokojną pokorą. Po prostu szli. Godnie. Jak nie na sąd ludzki, tylko ostateczny. Z nadzieją jedynie na cud – w sercach tlić się mogły bardzo nikłe jej iskierki na ocalenie, które gasły z przebytymi kilometrami.

Może było południe. W każdym razie nie później – ze względu na drogę, jaką Żydzi mieli przebyć do Ponar, a jeszcze potrzebny był czas na przeprowadzenie „operacji”.

Jak i inni fotograf Skarżyński patrzył na snujący się ku swej zagładzie korowód. O czym myślał? Wzrok w szarym i złachmaniałym tłumie wyłonił nagle kogoś, kto zwrócił jego szczególną uwagę. Była to kruczowłosa piękność, wysoka, szczupła, wyraźnie górująca nad tłumem, z dumnie podniesioną głową.

Tak piękna dziewczyna, idąca na śmierć! Postanowił działać. Wreszcie udało się mu dogadać z jednym z policjantów litewskich. Transakcja niezwykle prosta – dziewczyna za aparat fotograficzny. Zainteresowany lejką (leica) na jego ramieniu policjant z głębi korowodu miał kandydatkę na ocalenie na zakręcie wypchać wprost na Skarżyńskiego. Po pełnej niepokoju chwili, na rozwidleniu ulic rzeczywiście doszło do wymiany: konwojent błyskawicznie przewiesił przez ramię aparat fotograficzny, a Skarżyński ujął za rękę dziewczynę, zmieszał się w tłumie, po czym szybkim krokiem poprowadził wyrwaną ze szponów śmierci do domu. Na ulicę Wąwozową, tuż obok Szkaplernej. Nie było to zbyt daleko – wystarczyło minąć Dworzec Kolejowy i przejść przez tory, żeby tam się znaleźć.

Musię Bursztejn z początku ukrywano w piwnicy. Potem „uzupełniła” rodzinę Skarżyńskich. Nie była zachwycona tym Tatiana, żona Wilhelma. A to z powodu urody „krewnej” męża. Dobrze znała jego wcześniejsze skłonności do zgrabnych pań i po prostu była zazdrosna. Pobyt Musi w ich domu dla sąsiadów był tajemnicą poliszynela.

Jakoś dotrwała razem do końca wojny. Potem mężczyzna załatwił dla młodej Żydówki wszystkie niezbędne papiery, łącznie z dowodem osobistym z narodowością polską. Jako Polka z falą pierwszych repatriantów wyjechała prawdopodobnie do Gdańska i zatarł się po niej wszelki ślad. Przed wyjazdem w dowód wdzięczności, jako jedyna spadkobierczyni w rodzinie, zapisała na Skarżyńskich okazałą kamienicę w Śródmieściu. Pochodziła z bardzo bogatej rodziny kupieckiej. Walentyna odnalazła w domowym archiwum Wyciąg z ksiąg metrykalnych o Żydach, urodzonych w m. Wilnie w roku 1919. Z dokumentu, wydanego 16 czerwca 1939 roku, dowiadujemy się, iż Musia Bursztejn urodziła się 15 czerwca według daty chrześcijańskiej i 17 – według daty żydowskiej, tegoż roku. Jej ojciec – Bohusławski – mieszczanin Hirsz, syn Chaima, Bursztejn; matka Golda-Basia (ten wyraz trudno odczytać), córka Mowszy. Starostwo Grodzkie Wileńskie stwierdza zgodność tekstu polskiego z odpowiednim zapisem w księdze metrykalnej, znajdującej się w Starostwie – czytamy. Podpisał wicestarosta Wacław Jeśmian, dokument zatwierdził rabin Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Wilnie, zaś jeszcze raz, 24 maja 1940 roku, inny rabin udokumentował to – już z polecenia władz litewskich.

Wilhelm Skarżyński w 1945 roku w biały dzień został zastrzelony niedaleko swego domu. Nie jest tajemnicą, iż do tego przyłożyło się NKWD – jako fotograf zbyt dużo znał ludzi, posiadał znajomości z tymi, którzy pozostawali w kręgu intensywnych dociekań sowieckiego aparatu represyjnego. Mówiono, iż „coś tam podrabiał” podczas wojny i mógł być zaangażowany politycznie.

W jego pracowni fotograficznej zamieszkał funkcjonariusz NKWD. Diabli wzięli kamienicę Musi. Historię tę pamiętały Katarzyna Siekierska, Ewrosija Kogan, Zina Borysowa. Tatiana nie była skora do jej przypominania. Zniszczyła wszystkie zdjęcia Musi, których jej mąż jako urodziwej kobiecie, wykonał niemało. Nie wiadomo, co stało się z dziewczyną, której życie ocaliła lejka.

 

Janusz był dzieckiem, gdy matka zabierała go na spacery do Ogrodu Bernardyńskiego. Mieszkali nieopodal, przy ul. Popławskiej 16. Podczas jednego ze spacerów, w 1937 roku znalazł drzewko, prawie bez korzeni. Ojciec wątpił, czy młody kasztan przyjmie się. Matka mówiła:

– Zobaczysz, on jeszcze nas przeżyje!

Drzewko na wiosnę zazieleniło się, a potem zaczęło pięknie wzrastać. Aż zakwitło, zabrązowiło się pierwszymi kasztanami. Ciesząc oko, zaglądając liściem do okna.

W 1945 roku mieli opuścić dom. Jakże nie chciało się jechać na jakieś Ziemie Odzyskane! Tu miał kolegów, swój świat, pełen krętych uliczek, tajemniczo porośniętych brzegów rzeki i równie tajemniczych zmierzchów wokół Góry Trzech Krzyży. Przed wyjazdem całą rodziną poszli na nabożeństwo majowe do Kościoła Misjonarzy. Nie bardzo rozumiał, dlaczego wszyscy sąsiedzi płakali, obejmowali się.

Transportem nr 126 wyruszyli w nieznane. Wieźli swój dobytek, ograniczony do najniezbędniejszych rzeczy. Jechała koza, jechała kura, wysiadująca na jajkach. Po wielu dniach podróży, w okolicach Bydgoszczy, szczęśliwie wykluły się kurczaki. Nazwali je bydgoszczakami, choć ojciec kiwał w zadumie głową i mówił:

– Jakież one bydgoszczaki, one nasze, wileńskie!

Różnie toczyły się dzieje rodziny, ostatecznie znaleźli swą przystań życiową w Olsztynie. Poumierali rodzice. Wilno odwiedził po wielu latach, po przełamaniu oporów wewnętrznych, by potem do miasta swej młodości podążać zachłannie, jakby chciał oddychać tym powietrzem, oglądać na zapas te obłoki, dotykać klamek starych drzwi. Pokochał miasto znowu, miłością bezinteresowną i wielką, całym doświadczeniem przeżytych lat, niespełnionych marzeń, wydobywających się z poplątanych sieci dalekiej pamięci i niepamięci.

Nie było już rodzinnego domu, Trudno byłoby określić, gdzie on stał, gdyby nie kasztan, zasadzony dziecięcą ręką. Stary człowiek jak relikwie zbiera z trudem z ziemi kasztany. Czasem wydaje się, że słyszy głos matki:

– Przeżyje on nas, przeżyje...

 

W prawie pustej stodole unosił się zapach słomy i siana, kiedyśmy otrząsając się złazili po drabinie z posłania na górze i niepewnie stawiali bose dziecięce nogi na zimny tok, jak nazywano klepisko. Chłód mieszał się z obawą, czy aby rodzice nie zamknęli nas w tej mrocznej stodole, gdzie przez szczeliny w deskach i otworkach po sęczkach przenikały już skąpe strumienie światła, które wyostrzały się w kłębach kurzu. Ale kiedy pchnęliśmy ogromne i ciężkie wrota, przez które można było wjechać furą z końmi, podpórka z tamtej strony w postaci polana odskakiwała i wrota z donośnym skrzypem się rozwierały. Światło niczym woda w przerwanej tamie zalewało część stodoły i jej skromnie napełniane pomieszczenia – odkąd rodzice oddali do kołchozu kilka hektarów ziemi.

Na dworze słońce spoglądało z wysoka i trzeba było odczekać krótko, aby przyzwyczaić oczy do patrzenia. Po chwili pędziliśmy ile tchu do domu, tratując miękko-złote główki mlecza i rozpędzając kury, które przeraźliwie się darły. W kuchni krzątała się matka. Deszczową wodą, którą czerpaliśmy z metalowego pojemnika przy ganku, dokonywaliśmy porannej toalety. Apetyt był rozbudzony na tyle, aby jak najszybciej zjeść jajecznicę i do końca wypić kubek mleka. Tymczasem za oknem i w otwartych drzwiach sąsiedzkie dzieci dawały znaki, przywołując na podwórze. W sieni matka wciskała kromki chleba z masłem – i tak wkraczaliśmy w długi i pełen niespodzianek dzień.

Zaczynał się on od siedzenia na dużym płaskim kamieniu, na którym dojadaliśmy kanapki, dzieląc się szczodrze nimi ze starym psem i starannie wygładzając posmarowaną stroną rysy na głazie. Lecz połyskująca gładź była nietrwała – pod wpływem słońca momentalnie się przekształcała w tłuste plamy – i choć dużo masła szło na szlifowanie, powierzchnia kamienia pozostawała nadał szorstka. Potem zostawialiśmy głaz i goniliśmy przed siebie. Nietrudno nas było odnaleźć w ogrodzie lub sadzie, bo w słońcu jasne czupryny chłopców wydawały się jeszcze bielsze.

Dziś nie ma ogrodu i sadu, domu. Pozostał tylko kamień, który jest coraz gładszy, bo jako schodek na chodniku, prowadzącym do wieżowców, jest wygładzany tysiącami butów.

 

Z początku pojawiał się on, najczęściej na motocyklu, w skórzanej kurtce – czarnej i poniszczonej, w przekrzywionym na bok berecie. Sypał dowcipami. Uśmiechnięty, obiekt zazdrości chłopców i westchnień dziewczyn.

Niektórym z nas podawał rękę, co było szczególnym wyróżnieniem. Potem najbardziej zaufanym wręczał cienkie rolki papieru. Były to afisze, na których chemicznym ołówkiem, zamaszyście i z wykrętasami wypisano nazwę filmu. Wyruszaliśmy z nimi na rowerach, rozwożąc je w różne strony. I już wkrótce afisze widniały na przystanku autobusowym, przy sklepie, ale też na studniach, słupach i płotach.

Po południu z miasta nadjeżdżał samochód, który pod pustą stodołę przywoził sprzęt i metalowe pudełka z filmem. Kinomechanika osaczali stali bywalcy – mężczyźni, którzy częstowali go papierosami i wódką. Na olbrzymią, co najmniej stuletnią lipę, wciągaliśmy skrzynie z głośnikami, podłączone do wzmacniacza – po czym rozpoczynał się koncert.

I płynęły melodie w ciepłe, sobotnie popołudnie ponad dachami chat, sadami, zgarbionymi od ciężaru dojrzewających jabłek i ogrodami, pełnymi wonnej maciejki. Były to dźwięki o magicznej sile – przywoływały ludzi na ganki, niektórzy wynosili zydle przed domy, zbierali się grupkami. Muzyka wyzwalała żarty, sprzyjała snuciu rozmów, czyniła nastrój świątecznym. Cicha woda, Besame mucho – to tylko pierwsze z brzegu tytuły największych przebojów z tamtych lat. Puszczano je po kilka razy. Dziewczyny tańczyły ze sobą, a chłopcy je zaczepiali z papierosami w zębach, śmiejąc się i czyniąc głośne uwagi.

Płyty wybierał największy po kinomechaniku specjalista – chłopak, który przyjeżdżał do krewnych z centrum miasta. Głuchy na wszelkie prośby, konsekwentnie realizował swój repertuar, zresztą dużego wyboru nie było. A tymczasem przy wejściu do stodoły na stojaku stał już zmontowany projektor, na przeciwległej ścianie jaśniało prześcieradło ekranu. Powoli zapadał zmrok, chowające się za horyzontem słońce gubiło ostatnie promienie, ale niebo było jeszcze jasne.

– Zaczynaj, zaczynaj! – rozlegały się głosy przed stodołą. Ze wszystkich stron na rowerach i motocyklach, pojedynczo i grupkami wciąż napływali ludzie. Kinomechanik jeszcze kilkakrotnie pytał o godzinę, potem w towarzystwie swych pomocników zaczął wypraszać z „sali” niecierpliwych: rozpoczynała się sprzedaż biletów. Z tym był problem, bo ciągle ich brakowało i trudno było określić, kto już zapłacił, a kto nie. Zwiększało się grono pomocników, które też nie kwapiło się do płacenia. Długo wyliczali swe zasługi i zwlekali. W dodatku stodoła była nieszczelna... Tłumy napierały, domagano się filmu, muzyka przestała grać. Szczęśliwcy usadawiali się w najlepszym miejscu – w pobliżu ekranu. Kiedy wszystkie ławki zostały zajęte, siadano gdzie się tylko dało – na skrzyniach i różnych pudłach, kawałkach desek, wreszcie na toku czyli na ubitej ziemi. Sprytniejsi wdrapywali się wysoko aż pod dach – na belki i rozłożone na nich drągi, lokowali się na mocowaniach stodoły. Mistrz wieczoru machnął w końcu ręką na wchodzących na gapę i zakrzątnął się przy aparaturze.

I oto zgasła jedyna żarówka, zawieszona wysoko na drucie. Jak świętojańskie robaczki rozjaśniły się ogniki papierosów wbrew surowemu zakazowi palenia. Przez moment zapanowała taka cisza, że słychać było odgłosy szczekania psów, potem rozległ się chichot podszczypywanych dziewcząt, szybko zagłuszony przez gwizdy i tupanie nogami. W stodole zapanował nieopisany rozgardiasz. Ale oto smuga światła prześlizgnęła się ponad głowami, przesączając się przez kłęby dymu i rozbłysła na ekranie. Ostrość obrazu pojawiła się nie od razu. Po chwili wszyscy żyli losami bohaterów filmu, a troski ulatywały gdzieś daleko – i nie daj Boże, żeby urwała się taśma!

Siedzieliśmy z zapartym tchem blisko ekranu, a przed nami snuł się świat daleki i wyśniony, w którym tak wiele się działo! Jakim kontrastem wydawał się on wobec dusznej stodoły, w której mieszały się zapachy taniej wody kolońskiej i siana, samogonu i cebuli, potu i łuskanych pestek... Ta dziwna mieszanina zapachów kojarzy mi się jednak dzisiaj z niekłamanym urokiem objazdowego kina.

Kina, z filmami, które zawsze miały happy end.

 

– Jedzie, jedzie! – wpadaliśmy zasapani do domu.

Ojciec pośpiesznie wychodził witać gościa, uciszając rozszczekanego psa. Na ganku słychać było kroki, odgłos otrzepywania brzozowym wienikiem wojłoków ze śniegu, przytupywanie.

– Niech będzie pochwalony! – po chwili rozlegało się w sieni. Zaczerwieniony mężczyzna z dostojeństwem zdejmował kożuch, pytał o zdrowie, całował ręce babki i matki.

Pogadawszy o wszystkim po trochu, przystępowano do interesów. Gość wyciągał gumową grzałkę – jak u nas mówiło się na termofor. Ojciec tymczasem podnosił róg ceraty. Pan Wiszniewski delikatnie pluskał z owej grzałki na stół. Sprawnym ruchem zapalał zapałkę i wilgotna plama płonęła sinym ogieńkiem. Gość cmokał z zadowolenia, myśmy się dziwowali, że woda się pali. Na płycie pieca już skwierczała jajecznica, słychać było kroki na strychu – matka migiem wracała z połacią słoniny lub boczku, wysuszoną kiełbasą i kindziukiem.

Wkrótce to wszystko było na stole. Jak i kwaszona kapusta, solone grzyby z beczki, coś tam jeszcze. Pan Wiszniewski z ojcem przelewali zawartość grzałki do karafki. Przez ornament z winogronami na szkle matowo połyskiwała tajemnicza ciecz.

– Powąchaj, panie dobrodzieju! – zachęcał z dumą gość – Toż to świeże żytko, jaki aromat!

Mężczyźni popijając rozmawiali o niezrozumiałej dla nas technologii produkcji trunku.

Najadłszy się i wypiwszy nieco, „z grzeczności i szacunku”, pan Wiszniewski wstawał.

– Pora – mówił. I przechodził do sedna rzeczy. W pokoju pojawiały się inne grzałki, kanistry, słoiki. Zaczynał się etap przelewania, potem rozliczeń. W końcu był strzemienny i pan Wiszniewski wyruszał do kolejnej zagrody. Dziennie był w stanie obsłużyć trzy, a nawet cztery.

Niczym ksiądz po kolędzie, darzony był powszechnym szacunkiem. Bimber od Wiszniewskiego słynął z najwyższej jakości w okolicy. To była firma! Przed nią nawet dzielnicowy czuł respekt. Czasy były takie, że niby to i nie wolno było bimbru pędzić, ale zawsze jakieś wytłumaczenie można było znaleźć: a to święto, a to ktoś robił wesele, ktoś chrzciny, nie mówiąc o stypie. Niepisane prawo ujmowało to „na własne potrzeby”.

Od czasu do czasu zdarzały się wpadki – ale nie z panem Wiszniewskim! Handlarze wódką własnej roboty płacili najwyżej grzywny. Jednocześnie konfiskowano towar, niszczono „moce produkcyjne”. Pana Wiszniewskiego i jego wyrobu to nie dotyczyło. Bo był to człowiek, który znał swą miarę i nikt go nigdy pijanego nie widział, stateczny gospodarz, co przez długie lata trwał na swojej ziemi. No, i bogobojny parafianin.

W mojej pamięci pozostało ujadanie psa i to lekkie podniecenie: „Pan Wiszniewski przyjechał!” Jego zarumienione od mrozu policzki i tańczące bladoniebieskie płomyki na ciemnym blacie kuchennego stołu.

 

Wileńszczyźnie nie pozwoliła historia pomnażać rodzinne dobra, pielęgnować pamięć. Rzadko w jakim, nawet zamożniejszym domu, spotkasz portret przodka. Pamięć o dziadach i pradziadach wyręczają w sposób niekompletny czasem pożółkłe fotografie w kredensie, ze starych rzeczy – pamiątek niewiele. Myślę i ja – co mi pozostało po Mieczkowskich i Piotrowskich. Też niewiele – resztki zastawy sprzed wojny – parę talerzy, kilka sztućców srebrnych, trochę szkła, zegar, jakieś drobiazgi.

Dotykałem jednak przez lata każdego dnia lat minionych dotykiem bezpośrednim. Robiły to moje dzieci, nie zdając sobie sprawy z tego. Dzięki klamkom, które w czasie zagłady domu udało się wymontować. Rolę flankowej klamki, strzegącej drzwi od ulicy, pełnił lekko zaokrąglony kowalski wyrób z żelaza, surowy w formie, wykwintny w swej lakoniczności.

Następne drzwi, mniej masywne, bardziej dekoracyjne, przypominały mi drzwi z dzieciństwa od frontonu – tu była najpiękniejsza, mosiężna klamka, bogata w linie i ornamenty – elegancja z czasów eklektyzmu. Kolejne drzwi miały klamki podobne, jakie były najbardziej popularne w tych stronach – mosiężne, o prostych formach, bez jakichkolwiek upiększeń, zachwycające swą wyniosłą prostotą. Siedem obustronnych klamek podobnych do siebie, ale każdy komplet inny, ze względu na ręczną robotę. Niektóre były zaokrąglone, wszystkie znakomicie przetrwały czasy kolejnych państwowości.

Tak oto inna epoka została wpleciona do późniejszej codzienności. Klamki zachowały właściwą sobie dyskrecję, miały ciepło dłoni przyjaciela, w słońcu potrafiły ukazać swój urok w całej pełni, jaki zapamiętałem jako dziecko, usiłując złapać złote promienie, które tańczyły wokół nich. Gdy wspominam tamte czasy, mam wrażenie, jakbym wyjechał stamtąd bardzo daleko. A może rodzinnej osady w ogóle nie było?

Pewnego razu zabłądziłem w jakimś dalekim i nieznanym mi mieście. Ludzie tu mówili w niezrozumiałym języku, więc samotniejszy od palca, od drzewa na pustyni, bez pieniędzy, głodny i bezradny, włóczyłem się pokręconymi i stromymi uliczkami, pełen nieodpartej dziecinnej ciekawości, dokąd one mnie zaprowadzą. Coś cisnęło na mnie od góry. Kiedy podniosłem oczy, ujrzałem olbrzymią czarną chmurę, z której zaczynały już spadać duże i ciężkie krople deszczu. Nie mogłem się skryć, ani uciec od nich, choć przyśpieszyłem kroku, a po chwili biegłem ile sił w nogach.

Sam nie wiem, w jaki sposób znalazłem się poza granicami tamtego miasta. Pozostało ono w głębokiej i ciasnej kotlinie, ja natomiast stałem przemoczony do ostatniej nitki przed stylowym i zadbanym domkiem, jednym z tych, jakie można niekiedy zobaczyć na lakierowanych pocztówkach z Południa. Ostrożnie zapukałem w ametystową szybkę w drzwiach. Nie było nikogo. Kiedy ponowiłem pukanie, niezauważalnie z cienia zabudowy wyłonił się starszy mężczyzna. Uspokajającym gestem ręki zażegnał rodzącą się we mnie trwogę i z głębi domu przywołał dziewczynę, by – jak zrozumiałem – wskazała mi drogę powrotną – z początku do miasta, a potem gdzieś dalej.

Tak uroczej kobiety jeszcze nie spotykałem. Jej uśmiech sprawił, że słońce zaświeciło nad tajemniczym grodem, położonym – jak się okazało – w malowniczej dolinie, pośród kwitnących krzewów i róż. Jakież to było piękne miasto! W starych podwórzach z kolumnami i arkadami panował przyjemny półmrok. W wielu miejscach grała muzyka, barwnie ubrana młodzież tańczyła na placach. Wszyscy byli niezwykle uczynni i serdeczni. Trzymając się za ręce, przez cały dzień spacerowaliśmy cudnymi zaułkami, od czasu do czasu przystając i patrząc sobie w oczy.

Tymczasem zapadał ciepły i pogodny wieczór. Kwiaty, pnące się po zabytkowych murach, pachniały intensywniej i jeszcze subtelniej. W bramach zapalały się bajecznie kolorowe lampiony – miasto kryło w sobie jakąś kuszącą tajemnicę, która zachęcała do nocnych przechadzek. Zmrok stawał się coraz gęstszy, okrywała go niezmącona cisza. Jak gwiazdy przewodniej uczepiłem się ręki mojej przewodniczki – i tak pogrążaliśmy się w bezpieczną ciemność. Pewnie tej wędrówce nie byłoby kresu, gdyby raptem nie wdarło się światło, zabierając mnie z miasta, położonego gdzieś w głębokiej dolinie. Pozostała tam także niespotykanej urody dziewczyna, mój Anioł Stróż.

Bardzo szybko i bezlitośnie poranna wrzawa wciągnęła mnie w swoje tryby. Jak dawno nigdzie nie wyjeżdżałem – pomyślałem sobie po przebudzeniu się.

 

Słońce w Warszawie działa na mnie zawsze jakoś świątecznie, zaś tamtej niedzieli miałem nadzwyczaj dobry nastrój. Z wiązanką kwiatów śpieszyłem na spotkanie – czekało na mnie grono dawno niewidzianych przyjaciół.

W autobusie było niewiele osób. Usiadłem przy otwartym oknie i pozwalałem wiatrowi dmuchać we włosy. Naprzeciw mnie, lekko oparta o przeciwległą poręcz autobusu, stała dziewczyna. Jasnowłosa i młoda, w błękitnej, zwiewnej sukni, była osobą nazbyt elegancką w tym sfatygowanym ikarusie. Promieniowało od niej ciepło lata. Lekkość sukni sprawiała, iż jej uroda wykraczała poza wszelkie kanony banalnej i przemijającej mody. Była naturalna, a zarazem ekskluzywna, niczym księżniczka Monaco.

Przypatrywałem się nieznajomej z błogim zachwytem. Kiedy parę razy nasze oczy się spotkały, zażenowany odwracałem wzrok, by już po krótkiej chwili znowu podziwiać tajemniczą współtowarzyszkę podróży. Patrzyłem na nią jak zahipnotyzowany. Jak na obraz, na objawienie cudu, starając się uchwycić najdrobniejszą, chociażby mikroskopijną ulotność tego piękna. Biżuteria, każdy najdrobniejszy szczegół jej garderoby, podkreślały urodę młodą i jednocześnie ponadczasową. Urodę pełną dojrzałości lipca i lekkiego smutku popołudnia.

Kiedy wyjrzałem przez okno, uświadomiłem sobie nagle, iż zupełnie zatraciłem rachubę czasu i orientację w jednakowo zabudowanej przestrzeni. Bardzo cicho, jakby bojąc się spłoszyć cudowną chwilę, zapytałem najbliższego sąsiada o potrzebny mi przystanek. Wtedy stała się rzecz nieoczekiwana: piękna nieznajoma podeszła bliżej, upewniła się, o jaki mi przystanek chodzi, powiedziała, że to już niedaleko, że wysiądziemy razem.

Staliśmy teraz obok siebie. Czułem zapach jej perfum, nie śmiałem jednak spojrzeć na tak niespodziewanie pozyskaną przewodniczkę.

– To tu – skinęła głową.

Autobus zatrzymał się.

– Dalej już pójdzie pan sam – uśmiechnęła się do mnie.

Kiedy wreszcie przyjęła ode mnie kwiaty, była zmieszała – i jeszcze piękniejsza w tym swoim zakłopotaniu. Pomachała mi na pożegnanie.

O, jasnowłosa Nieznajoma, w błękitnej sukni! Ile to lat minęło? Byliśmy bardzo młodzi, jechaliśmy w środku lata słonecznym autobusem na Żoliborz! Jestem pewien, że kiedyś Cię spotkam. Obym tylko miał ze sobą kwiaty.

 

Kiedy przekraczałem granicę Polski, jakże podobny pejzaż pozostawał w tyle! Mijały nieśpieszne kilometry, a te same widoki przesuwały się za oknem. Gdzieniegdzie połyskiwał ołów nieba, nieznacznie górując nad poprzecinaną jaśniejszymi smugami czarną już ścianą lasu. Czasami ustępowała ona miejsca wyblakłym łąkom i podobnym jak na Litwie, lecz może bardziej zadbanym domostwom. Z rzadka trafiały się prześcieradła jezior, niedbale porozrzucane wśród olszyn i poskręcanych krzaków. Niekiedy mignęły matowe wstążki szos, a na nich nieodłączne polskie super-wozy: fiaty-maluchy.

Koła równomiernie uderzały o szyny. W dusznym i wypełnionym ludźmi, walizkami, torbami i przeróżnymi pudłami przedziale, wyczuwało się nieumiejętnie tłumione trwożne podniecenie, które narastało wraz z przybliżaniem się granicy.

Granicy czego?

Przecież po tamtej stronie ujrzę te drzewa, to samo i niemniej ołowiane niebo, podobne domki utoną w otchłani zapadającego zmroku. Tylko na drogach, równie rzadkich w tych stronach, nie zobaczę już kolorowych pudełeczek małych fiatów.

Pociąg wyhamował. Jak przystało na wielką maszynę, odsapnął ciężko i stanął. Skrzypnęły drzwi wagonów, po czym doleciały urzędowo-wojskowe głosy osób mundurem upoważnionych – przerywano więc drzemkę, odkładano w stronę lektury i kanapki, ucichły żarty, nawet dzieci przestały marudzić. Po rutynowych czynnościach wopistów, odpowiedziach na pytania, dokąd się jechało i po co, po zdecydowanych dociekliwościach celników zaprzyjaźnionych krajów, dzięki czemu wykryto kilku drobnych przemytników i po zatrzymaniu paru osób do wyjaśnienia, przez pewien czas wszystko zamarło w bezruchu. Potem ktoś przebiegł po blaszanym dachu wagonu, w próżnię zapadającej nocy długo leciały niczym nie wyciszane dźwięki ostukiwania kół. Następnie potężne mechanizmy podniosły wagony i przystąpiły do zamiany podwozia – po tamtej stronie były inne, szersze tory. Niektórzy z pasażerów starali się wyglądać przez okno, najbardziej niecierpliwi próbowali pertraktować z konduktorem w sprawie otwarcia zamkniętej na czas ponad parugodzinnego postoju toalety, jeszcze inni usiłowali kontynuować drzemkę i nikomu już było nie do śmiechu.

Z granicą żartów nie było!

Potem już nie trzeba było się granicy bać. Pamiętam, jednego razu, już w czasach niepodległości, pociąg mknął przez przyprószone niedbale pierwszym śniegiem pola, zostawiając za oknem chłód, jaki osiadał gdzieś daleko przy szarym horyzoncie. W ciepłym przedziale ulokowała się wygodnie rodzina. Taka typowa, jak pokazują w filmach. On – solidnie zbudowany, w sile wieku, bez znaków szczególnych, ona – również pospolita kobieta, bez błysku urody, starsza pani, wyglądająca na jej matkę oraz dwoje dzieci – chłopców, w wieku chętnym psot. Przy drzwiach było moje miejsce.

Rodzina podróż rozpoczęła od jedzenia kanapek. W przedziale zawisł zapach wędliny z ogórkami. Po czym mężczyzna wyszedł na papierosa, a po powrocie odpiął guziki w kamizelce, zdjął buty i przymknął oczy.

– Szturchnij Franka, by nie chrapał – szepnęła starsza pani do młodszej, patrząc na mnie.

Szturchanie mało skutkowało, więc było kilkakrotnie ponawiane. Czasem mężczyzna pytająco otwierał oczy. Kobiety próbowały go wciągnąć do rozmowy, w końcu zrezygnowały i zajęły się sobą. Nie przestawały ani na chwilę mówić. Chcąc nie chcąc, dowiadywałem się o perypetiach z innym zięciem i sąsiadami, znalezionej pracy w Niemczech, aż wreszcie panie przeszły na temat chorób i przy nim pozostały przez resztę podróży.

Nieprzytulny korytarz nie zachęcał do długiego w nim przebywania, zresztą nie po to wykupiłem miejscówkę, aby stać. Usiłowałem pójść śladami mężczyzny, ale nawet zmęczenie nie pozwalało mi zdrzemnąć. Zacząłem więc czytać, potem pisać i w jakimś momencie udało mi się wyłączyć słuch. Czasem tylko dolatywały strzępy rozmowy, przerywane groźnym upomnieniem malców, których przywoływano do porządku, by sobie nie zrobili krzywdy.

Odrobiłem trochę zaległości w czytaniu, pomyślałem nad planem zajęć przy otwartym notesie. W ten sposób dotarłem do celu podróży – do Poznania, rodzina jechała dalej.

– Pan to prawdziwy poznaniak – oznajmiła z nutką doświadczenia starsza dama, kiedy już stałem w drzwiach przedziału.

– A dlaczego pani tak sądzi? – spytałem.

– Jak to, przez cały czas pan pracował, pisał, coś liczył...

– Musiałem przecież czymś się zająć.

– No, niech pan powie, skąd pochodzi! Niech nam pan powie! – nalegała kobieta.

– Jestem z Wilna – powiedziałem wychodząc.

– No wie, pan! – w głosie starszej pani zabrzmiał wyrzut. – My tu cztery godziny o swoich sprawach mówimy, a pan spokojnie sobie siedzi, nie przyznaje się, skąd jest! To my pana byśmy słuchali... Ciężko tam u was, co? Mafia działa. Z Litwinami trudno się dogadać. A jak z jedzeniem?

 

To był nadzwyczajny dzień. Czułem sprężystość kroków. Moja energia szukała ujścia, a radość życia rozpierała pierś. Uśmiechały się do mnie drzewa i domy, witryny sklepowe i całe ulice. Uśmiechali się, oczywiście, ludzie. Mijałem rozpromienione dziecięce buzie, pogodne twarze staruszków. A dziewczyny! Ich śmiejące się oczy i usta, choć zbliżał się schyłek lata, przywoływały namiętności dalekiej wiosny. Wszyscy dawali mi jakieś radosne znaki. Rewanżowałem się życzliwością, jaką tylko zdolny byłem wydobyć z serca. Po powrocie do domu uśmiechały się do mnie ściany, meble, ubrania na wieszaku, wszystkie rzeczy. Uśmiechało się również lustro – znalazłem w nim odbicie swej twarzy i przyklejony do niej pasek uśmiechu.

 

Z jaką uporczywą stałością powraca do mnie ten sen! Oto znowu jestem w Warszawie: najczęściej gdzieś na dworcu, najczęściej przejazdem. Czasu mam bardzo niewiele, czuję jednakże palącą potrzebę zadzwonienia do kilku przyjaciół. Ale albo nie mam odpowiednich monet, albo wszystkie telefony nie działają... Tymczasem pociąg rusza, gonię go – choć nogi są jak z waty, usiłuję wskoczyć na stopnie ostatniego wagonu. I tym razem się powiodło – jadę. Warszawa pozostaje w tyle, aż znika...

Niekiedy mam więcej czasu, parę godzin. Wtedy podejmuję decyzję odwiedzenia kogoś czy też spaceru – po Starówce, w Łazienkach. Ach, Łazienki! Zapragnąłem nagle tam być! Bezskutecznie jednak poszukuję taksówki, autobus ucieka mi sprzed nosa, następny wiezie mnie bardzo daleko i wysiadam dopiero w jakimś bezludnym miejscu, skąd pieszo idę do miasta, które zarysowuje się znajomą zabudową w oddali. Kiedy z nieopisanym trudem docieram do niego, z przerażeniem stwierdzam, że czasu już wcale nie ma, że muszę jak najrychlej wracać. Dokąd – na dworzec? A może na lotnisko? Przygniata świadomość, że ktoś, kogo nie jestem w stanie określić, czeka na mnie, że nie miałem zezwolenia na oddalanie się. Biegnę więc ostatkiem sił, rozpaczliwie wyplątując się z krętego labiryntu zaułków. Wracam jak złodziej, zrezygnowany i zdyszany, pełen obaw, czy towarzysze podróży (kim właściwie oni są?) nie zauważyli mojego zniknięcia.

 

Czy jesteś, Warszawo, tak daleko, że stajesz się nieosiągalna? Czyżby moje, zawsze krótkie pobyty tu, były zaledwie snem, który powraca tylko po to, ażeby mnie nęcić eterycznym urokiem, potęgować i tak nie znającą granic tęsknotę? Proszę, kiedy znów we śnie odwiedzę twe ulotne posiadłości, bądź dla mnie łaskawsza, nie daj mi się zagubić i pozwól pozostać dłużej w czułych objęciach twych ulic.

Znacznie dłużej niż trwa sen.

 

Romuald Mieczkowski