flahapl Polska Flag of Germany.svgDeutschland 
  • IMG_0182_new.JPG
  • prezydent.jpg
  • Szydlo_new.jpg
  • U4prezydenta.jpg

RACHELA RUBINROTH - KOCHAĆ I PRACOWAĆ

Agnieszka

Z rozmowy z Agnieszką Rachelą Rubinroth

Urodziłam się w Warszawie w pięć lat po czasie, który zniszczył tożsamość etyczną naszej cywilizacji. Pochodzę z zasymilowanej rodziny żydowskiej, mój ojciec był psychologiem, mój dziadek – filozofem. Najpierw był w szkole rabinackiej (miał zostać rabinem), drugi dziadek był adwokatem, trzecim był Janusz Korczak. Ponieważ żadnego z dziadków nie znałam, a moja babcia była zaprzyjaźniona z Korczakiem i mama bardzo dużo mi o nim opowiadała, jako dziecko byłam przekonana, że też był moim dziadkiem. Najpierw chciałam być adwokatem, zapewne będąc pod wrażeniem opowiadań mamy o jej ojcu, mecenasie Rotwandzie, który prowadził za darmo sprawy Żydów, którzy nie mieli pieniędzy. Gdy czasem jednak mu zapłacono, przyjeżdżał do domu taksówką pełną kwiatów. Tę, łagodnie mówiąc, nieumiejętność oszczędzania pieniędzy odziedziczyłam po nim. Jednak już w szkole wiedziałam, że chcę zostać lekarzem, po tym gdy letnie wakacje spędziłam na oddziale intensywnej terapii, pielęgnując mojego młodego wuja po ciężkim wypadku.

Zdałam więc maturę i złożyłam papiery na medycynę. Nie dostałam się. Nie przejęłam się zbytnio i podjęłam pracę jako salowa w szpitalu. Dopiero, gdy po raz drugi mnie nie przyjęto, pomyślałam, że coś jest nie tak. To samo odczuła też rodzina i mój wujek, Benjamin Jochwec, znany lekarz kardiolog, sprawdził, co się dzieje. Okazało się, że jest na mnie zapis i że w Warszawie nie mam szansy na studia. Chyba na żadne, nie tylko na medycynę. Wujek powiedział, że może by się udało, gdybym spróbowała studiować gdzieś indziej. Potem zresztą sama zobaczyłam ten zapis. Gdy bowiem w dwa lata po maturze odbierałam dokumenty w Akademii Medycznej w Warszawie, dostałam do podpisania moje podanie na studia, na odwrocie którego była opinia ze szkoły. Wróg polityczny – przeczytałam – bierny członek ZMS, występuje przeciw organizacji. Bardzo mnie to zezłościło, bo nigdy nie należałam do ZMS. Wrogiem politycznym w oczach ówczesnej władzy byłam, bo gdy zdawałam maturę, był rok 1968, a ja byłam Żydówką i miałam wielu starszych kolegów, studentów, chodziłam z nimi na demonstracje, o czym w szkole oczywiście opowiadałam.

Musiałam więc wybrać jakieś inne miejsce studiów i pojechałam do Gdańska. Z tym Gdańskiem zresztą była trochę dziwna sprawa, której sama nie umiem do końca wyjaśnić. Z jednej strony wybrałam Gdańsk, bo byłam wtedy zapaloną żeglarką, ale na pewno myślałam też o Krakowie. Pamiętam, że stałam na lotnisku w Warszawie, mając w ręku wszystkie potrzebne papiery na studia. Latałam wtedy, bo były takie tanie bilety, kupowane za sto złotych na ostatnią chwilę. I miałam kupić bilet, a były dwa samoloty – do Gdańska i do Krakowa. Poleciałam do Gdańska. Dlaczego?

 

Oddałam papiery i poprosiłam o rozmowę prorektora Akademii Medycznej. Powiedziałam mu szczerze, jaka jest sytuacja. Muszę przyznać, że zachował się bardzo przyzwoicie. Powiedział, że dobrze, że mogę zdawać egzamin, muszę tylko znaleźć jakiś powód, usprawiedliwiający to, że będę teraz mieszkała i studiowała w Gdańsku. Oficjalnie opiekowałam się więc starą ciocią mojej przyjaciółki. Na szczęście to wystarczyło, a wilczy bilet z Warszawy nie aktywował się w Gdańsku. Po dwóch latach studiów w Gdańsku mogłam wrócić do Warszawy. Właśnie w tym czasie zaczęły wychodzić książki Kępińskiego, po które notabene stały kolejki dłuższe niż kilka lat później po chleb. Motto do jego chyba najlepszej książki, Schizofrenia, pozostało mi w pamięci do dzisiaj: Tym, którzy więcej czują
i inaczej rozumieją i dlatego bardziej cierpią, a przez innych nazywani są schizofrenikami.

Pod wpływem tych głębokich, mądrych książek, chciałam zostać psychiatrą. Szczególnie że byłam w tym czasie nieszczęśliwa i miałam wrażenie, że poprzez własne cierpienie łatwiej jest zrozumieć cierpienie innych. Pisałam też wiersze, jednak nie jestem poetką, bo poeci piszą wiersze zawsze, ja tylko wtedy, kiedy jestem nieszczęśliwa, na szczęście nie jest to tak często.

Myślałam wtedy, że dobry psychiatra musi studiować medycynę, psychologię i filozofię. Nie udało mi się spełnić tego celu, pomyślałam jednak, że mój ojciec był psychologiem, dziadek – filozofem, czyli jako rodzina mamy szansę być dobrym psychiatrą.

Skończyłam studia i musiałam szukać pracy razem z mieszkaniem, ponieważ rozstawałam się wtedy z moim pierwszym mężem – miałam już dwoje dzieci. Odpowiedziałam na ogłoszenie o pracy w psychiatrii w Sieniawce w Kotlinie Kłodzkiej. Musiałam najpierw odbywać dwuletni staż ogólnolekarski, pracując jednocześnie w szpitalu psychiatrycznym, miałam go w pobliskim miasteczku. Dyrektor powiedział mi: „O godzinie 14 będzie Pani wracała do Sieniawki i do godziny 15 będzie się Pani zajmowała salą ze stoma łóżkami, moja żona prowadzi przedszkole, można jeździć na zakupy do Czechosłowacji i NRD”. Ale ja chciałam się zajmować chorymi, a nie łóżkami.

Wobec tego zdecydowałam się na pracę w wiejskim ośrodku zdrowia i specjalizację z pediatrii w szpitalu w niewielkim mieście w Polsce północnej. Był to oczywiście trochę inny czas, ale dla mnie bardzo ważny, bo był to czas, że zaczęłam samodzielnie pracować w medycynie i to mi bardzo odpowiadało. A praca z prostymi ludźmi, z chłopami, była inspirująca i ciekawa. Wiem, że lekarze, moi koledzy w małym miasteczku, mieli o mnie opinię, że Agnieszka to ta, co się ubiera jak wariatka, ale chłopom to zupełnie nie przeszkadzało. Najwyraźniej uważali mnie za dobrą lekarkę, bo jak po kilku latach wyjeżdżałam, to płakali. Moja wówczas siedmioletnia córka była ze mnie bardzo dumna.

Innym pięknym elementem życia na wsi był ogród, który zamieniłam w pole, dosłownie – pole, kwiatów. Ale to było ciężkie życie i ciężka praca. Mieszkałam na wsi, rano jeździłam z dziećmi do miasteczka. Dzieci szły do przedszkola, ja do szpitala. Po południu jechałam do naszej oddalonej o 7 kilometrów wsi i pracowałam w ośrodku, a potem musiałam wracać do miasteczka, żeby odebrać dzieci z przedszkola i razem wracaliśmy do domu. A to nie zawsze było proste. Czasem było mnóstwo pacjentów, czasem była brzydka pogoda i autobusy nie kursowały, albo z jakiegoś innego powodu autobus wypadał z rozkładu. Kiedyś była taka zawierucha, że musiałam zadzwonić po pogotowie, żeby karetka przywiozła mi dzieci. Oczywiście dyrektor był bardzo niezadowolony, ale co miałam zrobić?

 

W Polsce wybuchł stan wojenny, mój drugi mąż był internowany, a gdy go wypuszczono, wyjechaliśmy do Berlina. Właściwie, gdy wyjeżdżałam do Berlina, to pożegnałam się już z myślą, że będę psychiatrą. Myślałam, że przyjechałam do Niemiec, żeby czytać w oryginale Rilkego, a jednak przyjechałam po to, żeby czytać w oryginale Freuda.

Pożegnałam się z myślą o psychiatrii, bo nie znałam języka. Nie znałam niemieckiego w ogóle, właściwie tylko dwa słowa Hände hoch i Umschlagplatz i to nie w tym znaczeniu, którego teraz używają Niemcy[2]. Zresztą było to największe rozczarowanie mojego życia, bo byłam przekonana, że jak przyjadę do Niemiec, to się po prostu nauczę niemieckiego, bo mi, nie wiem dlaczego, wmawiano, że mam ogromne zdolności językowe. To się okazało zupełną nieprawdą i musiałam dużo czasu zużyć, żeby się nauczyć tego języka.

 

Jednak zobaczyłam, że nawet nie znając języka, mogę przynieść ludziom pomoc. Miałam sąsiadkę, która była uzależniona od leków, nagle przestała je brać, co spowodowało ostrą psychozę. Spędziłam z nią wtedy całą noc i mimo że nie znałam języka, to jej pomogłam. To dało mi pewną nadzieję, że może będę mogła pracować z ludźmi i choć na pewno nigdy nie będę znała niemieckiego tak jak polski, to porozumienie pozawerbalne jest także bardzo ważne. Pozostało tylko zdobyć prawo pracy i pracę. Oba zadania były trudne.

Dochodzenie do prawa do pracy w zawodzie lekarza w Niemczech jest dla cudzoziemca wieloletnim ciągiem zmagań z urzędami. Zaczęłam od nauki języka i zatwierdzenia dyplomu. Gdy to uzyskałam, a zajęło mi to co najmniej pięć lat, mogłam podjąć pracę. Niestety system niemiecki zna tylko dwie formy zatrudnienia lekarza – szpital lub wolny zawód czyli własny gabinet lekarski – nie ma tu, jak to było w Polsce, przychodni, ośrodków zdrowia i spółdzielni lekarskich. Ponieważ urzędy niemieckie uznały mój dyplom lekarza z Polski, mogłam podjąć pracę w szpitalu. Jednak albo nie było wolnych etatów, albo nie były one dla cudzoziemki, trudno powiedzieć. Wobec tego przez kilka lat pracowałam w szpitalach psychiatrycznych za darmo, na stażach i hospitacjach. Niemiecki lekarz w takiej sytuacji zakłada własny gabinet lekarski, cudzoziemiec musi jeszcze uzyskać tak zwaną aprobację dyplomu, której nie dostanie dopóki się nie naturalizuje czyli nie zostanie Niemcem. A ja nie chciałam. Byłam polską Żydówką i nie chciałam zostać Niemką, nawet tylko formalnie.

 

Być może teraz, gdy Polska jest w Unii Europejskiej, jest łatwiej, ale gdy przyjechałam do Niemiec w roku 1984, zużyłam 5 lat na walkę z biurokracją.

A mimo to mogę powiedzieć, że miałam szczęście. I to wielokrotnie, bo wielokrotnie spotkałam na swojej drodze życiowej w Niemczech ludzi, którzy we mnie uwierzyli i którzy mi pomogli. Niemal w każdym z miejsc, gdzie pracowałam, obojętne czy za darmo, czy nie za darmo, znalazł się ktoś, kto mi zaufał, kto nie zwracał uwagi na to, że jestem cudzoziemką, że za słabo znam język, że nie zdobyłam jeszcze stosownych dokumentów, papierów i zatwierdzeń. Jednocześnie z pracą w tych miejscach i wychowaniem czworga dzieci podjęłam specjalizację z medycyny psychosomatycznej i siedmioletnie studia psychoanalityczne, które wymagają jednoczesnego przeprowadzenia psychoanalizy szkoleniowej na własny koszt. Ja i w tym wypadku miałam niezwykłe wręcz szczęście, bo wybrałam sobie jako psychoanalityka bardzo zasłużoną kobietę, panią Annemarie Dührrsen, autorkę wielu książek, ale przede wszystkim zwolenniczkę połączenia psychiatrii z psychoanalizą. Profesor Dührrsen, przeprowadzając ze mną wstępny wywiad, stwierdziła, że mając czworo dzieci, nie jestem w stanie płacić pełnej stawki za psychoanalizę szkoleniową i pobierała ode mnie połowę. Gdy ja byłam jej – może nawet i ostatnią – analizantką, miała lat ponad 80. To ona namówiła mnie, żebym została psychoanalitykiem. Umarła w roku 1998 w trakcie mojej analizy szkoleniowej. Niemcy są krajem ludzi powściągliwych w okazywaniu uczuć – nikt chyba na pogrzebie pani Dührrsen nie płakał tak rozpaczliwie jak ja.

Także w tym czasie brałam udział w spotkaniach terapeutycznych organizacji „Esra” ( po hebrajsku pomoc), założonej przez Saszę Rosberg, zajmującej się pomocą ludziom, którzy przeżyli Holokaust i ich dzieciom, czyli drugiej generacji. Najpierw byłam uczestniczką grup dla drugiej generacji, potem pracowałam już jako terapeutka, razem z wieloma psychoanalitykami z całego świata.

 

Potem po kilku latach zrobiłam dodatkowe wykształcenie z medycyny seksualnej u profesora Bayera w szpitalu Charite. Być może trzeba to potraktować jako przeciwwagę tematu wojny, Holokaustu, umierania, utraty, cierpienia, bo seks to przecież miłość, i chociaż miłość także nierzadko bywa związana z cierpieniem, ale głównie jednak z potwierdzeniem życia, radością, a także (oczywiście niekoniecznie) z powstawaniem nowego życia, który to fakt jest zawsze dla mnie największym cudem. Dlatego tak cieszą mnie młode kobiety, które gdy pojawiały się u mnie w gabinecie, nie mogły nawet myśleć o macierzyństwie, a po paru latach wspólnej pracy są w stanie podjąć decyzję o urodzeniu dziecka. Mam wiele psychoanalitycznych wnuków.

Od 11 lat mam własny gabinet psychoanalityczny. Przed laty przychodziło wielu ludzi, którzy przeżyli Shoah, teraz przychodzą ich dzieci. Przychodzą bardzo różni ludzie, młodzi, starzy, czasem bardzo starzy, czasem bardzo młodzi, z różnych krajów, z różnymi problemami. Każdego dnia zachwycam się i nie mogę wyjść z podziwu nad tą różnorodnością życia.

Niewielką część mojej pracy stanowi prowadzenie analiz szkoleniowych, superwizji i seminariów dla młodych adeptów psychoterapii i psychoanalizy w jednym z instytutów psychoanalitycznych w Berlinie. To też bardzo lubię, praca z młodymi, najczęściej bardzo zainteresowanymi ludźmi, przekazywanie własnego doświadczenia. Najbardziej podoba mi się w mojej pracy terapeutycznej, że najczęściej jest to długotrwały proces, proces przemian w psychice innego człowieka, związany oczywiście z pracą pacjenta, czasem ciężką pracą, ale nagroda jest nie do pogardzenia – dawanie sobie rady z życiem, które na pewno nie jest łatwe, czasem potwornie trudne, ale za to bardzo ciekawe i nierzadko pełne radości. Dlatego towarzyszenie pacjentom w tym procesie jest dla mnie pasjonujące.

Tak to trzeba sformułować, to jest nasza wspólna praca, gdyż psychoterapia czy też psychoanaliza jest procesem, w którym główną pracę wykonuje pacjent. Ta wspólna praca jest naprawdę wspaniała. Oczywiście czasem jestem zmęczona, ale wiem na pewno, że choć długo to trwało i droga nie była prosta, ale chyba zrealizowałam freudowską receptę na udane życie: kochać i pracować.

 

Ewa Maria Slaska

_________________

Agnieszka Rubinroth uważana jest w Berlinie za charyzmatyczną psychoanalityczkę. Wiem, bo wielokrotnie mówili mi to i jej pacjenci, i ludzie, których nawet nie znam, a którzy tak właśnie reagują, gdy słyszą jej nazwisko. Jako lekarka była nadzwyczajną diagnostyczką, jako psychoanalityczka rozumie rzeczy, których nikt nie rozumie. I nawet nie trzeba ich jej mówić.

 


[1] Umieć kochać i pracować – odpowiedział Zygmunt Freud studentowi, który zapytał go, jakie są podstawowe oznaki dojrzałości i zdrowia psychicznego. Ta wypowiedź twórcy psychoanalizy przeszła do historii jako najbardziej lakoniczne określenie tego, co decyduje o jakości naszego życia.

[2] Umschlagplatz to dosłownie miejsce przeładunku towarów, podczas wojny tak nazywano miejsce w getcie, gdzie ładowano ludzi na wagony, które wywoziły ich do obozów.

Partnerzy

Logo PRwN

Logo forum

Logo ZDPN

Logo der SdpZ Grau

MSZ logo2

SWS logo

logo bez oka z napisem

Biuro Polonii

Konwent 1

 

© 2013 - 2017 Magazyn Polonia. All Rights Reserved. Designed By E-daron.eu

Please publish modules in offcanvas position.