BYĆ POLAKIEM, BYĆ NIEMCEM

Drukuj

TŁO MIGRACYJNE

 Przygotowałem z dawną przyjaciółką Magdą wspólne oprowadzenie po wystawie Obok w berlińskim Gropius Bau. Oboje przeżyliśmy dramat, że dla nas Polska i Niemcy właściwie nie są obok, tylko czujemy się każdy po swojemu częścią kultury jednej i drugiej. Postanowiliśmy nie dzielić naszego polsko-niemieckiego tandemu w zakresie Polska i Niemcy. 1000 lat sztuki i historii na perspektywę niemiecką i polską, a raczej prowadzić rozmowę z widzami o wystawie Andy Rottenberg w bardziej złożony sposób. Tak, jak my odczuwamy nasze więzi jako dwukulturowe, niezależnie od miejsca urodzenia czy domniemanej przynależności narodowej naszych dziadków.

Magda urodziła się latach 70. w Toruniu w polskiej rodzinie, a jej rodzice wyjechali z Polski w końcu lat 80. do „Rzeszy”. Urodziłem się w tym samym czasie w Berlinie Wschodnim, a na początku lat 90. cały rok spędziłem we Wronkach (siedziałem, ale nie w więzieniu, tylko w ramach wymiany szkolnej w przemiłej rodzinie Frasunkiewiczów, w której się nauczyłem polskiego). Magda zdała maturę niemiecką, ja po powrocie do Berlina jeszcze przez rok uczęszczałem do polskiej szkoły przy ambasadzie. Spotkaliśmy się na studiach na Viadrinie, w środowisku, w którym się jako-tako udało połączyć różne wątki naszego dotychczasowego życia.

 

 

Oboje i po studiach wędrowaliśmy pomiędzy, a nie obok społeczeństwa niemieckiego lub polskiego. Magda pojechała do Krakowa na studia podyplomowe, ja – w ramach doktoratu o Grodnie – do Warszawy, Białegostoku i samego Grodna. Mamy zwyczajne biografie, świadczące o nowej mobilności i wolności tych, którzy w 1989 jeszcze byli dziećmi. Ale jest pewne ale. Magda w Niemczech wciąż niby ma tło migracyjne. Pisze dokładniej po niemiecku niż ja, ale pozostaje podejrzana o obcość – właśnie dlatego, że się urodziła w Polsce. A ja z kolei nijak nie dorobiłem się oficjalnej polskości, chociaż pracowałem nad nią bardzo ciężko. W trzeciej klasie LO w Szamotułach zgłębiałem pozytywizm, w mękach czytałem Lalkę i Nad Niemnem, bez pomocy głupawych streszczeń. Nie liczy się nawet to, że byłem przez lata członkiem PTTK i na Rajdach Świętokrzyskich spałem w miejscowych stodołach i wypiłem bardzo duże ilości alkoholu regionalnego. Rok spędzony we Wronkach też nie wchodzi do rachunku polskości, wszak wiadomo: Raz Niemiec to Niemiec. Może Słubice również takim arcypolskim miastem nie są, ale i tam starałem się całymi latami o porządną obywatelską postawę: chodziłem 1 września na Plac Bohaterów złożyć kwiaty pod Pomnikiem Przyjaźni Broni. A gości zza granicy obowiązkowo prowadziłem pod były pomnik Lenina, który dziś jest rzeźbą Jezusa i poświęcony Sybirakom. Ale to żadnych punktów w skali polskości nie daje, bo ona opiera się na krwi. Trzeba mieć minimum dziadka Polaka – bez tego ani rusz.

Dziś w Wilnie[2] tłumaczę białoruskim i litewskim studentom, gdzie powieszono Kalinowskiego i kogo więziono na Łukiszkach. Z moimi kolegami polskimi, którzy między sobą mówią miejscową gwarą, chętnie porozmawiam w miarę poprawną polszczyzną. Nawet odważyłem się na skrajnie patriotyczny krok i prenumerowałem polski dziennik „Kurier Wileński”, którego z wiejskich nudów prawie się nie da czytać, ale i tak pozostaję jego wiernym czytelnikiem. Ale liczy się pochodzenie i nic poza tym. Magda będzie miała po 25 latach pobytu w Niemczech nadal owe tło migracyjne – polskie, a ja nijak nie mogę się dorobić tego tła – nawet gdybym wyjechał na saksy akademickie do Kazachstanu.

Nasze żyły wciąż pełne krwi

Niby żyjemy w świecie społeczeństw obywatelskich, a spory o narodową przeszłość to pokarm głównie polityków i dziennikarzy. No i rasową ideologię z ulgą zostawiliśmy w XX wieku. Ale w stosunku do postrzegania sąsiedztwa i obywatelstwa nadal posługujemy się logiką krwi. Polacy to ci, o których się mniemamy, że mają przodków Polaków – i to nie w przenośnym sensie, a w dosłownym – w sensie krewnych. W Niemczech także wciąż obowiązuje prawo obywatelstwa na podstawie krwi.

W związku z tym, że w wielu niemieckich miastach tylko jedna trzecia mieszkańców ma przodków, wywodzących się z tych właśnie niemieckojęzycznych obszarów, staranno się o nową definicję Niemca. I pojawiła się politycznie poprawna formuła dla ludzi, którzy w Polsce lub na Litwie byliby nazywani cudzoziemcami. Zamiast Ausländer mówi się dziś oficjalnie Deutsche mit Migrationshintergrund – Niemcy z tłem migracyjnym. Chodzi też o to, że dorasta już trzecie pokolenie potomków powojennej fali gastarbeiterów z Turcji i Południowej Europy. Spora większość wnuków pierwszych gastarbeiterów mówi po niemiecku w lokalnym dialekcie i czuje się częścią społeczeństwa niemieckiego.

Z tzw. integracją absolutnie nie jest bezproblemowo. Ale nie o tym piszę. Koncepcja Niemca z tłem migracyjnym jest nadal ściśle etniczną, a właściwie biologiczną kategorią, dlatego że chodzi tu jednoznacznie o Nie-Niemców. Dziecko z rodziny niemieckiej, które się np. wychowało w Grecji lub wędrowało z powodów pracy rodziców po całym świecie, nie wchodzi do grupy Niemców z tłem migracyjnym, raczej odnosi się do tzw. migracji luksusowej ludzi, którzy bez przymusu wyjechali z kraju lub doń przybyli.

W stosunkach polsko-niemieckich taka koncepcja nie może (i nie musi) prowadzić do podziałów. Nie tylko dlatego, że w latach 80. nie wszyscy migranci wyjechali z Polski do Niemiec spod socjalizmu bata, lecz w okolicznościach bardziej złożonych. Występuje też problem, że sami Niemcy swoich Spätaussiedlerów, którzy dla prawa pobytu musieli udowodnić istnienie krewnych Niemców, nie traktują obowiązkowo jako rodowitych Niemców – choćby dlatego, że nie wszyscy mówią bezbłędnym niemieckim. A to właśnie na co dzień przez wielu traktowane jest jako podstawa do bycia Niemcem z prawdziwego zdarzenia.

 

Jest jeszcze wygląd środkowoeuropejski jako domniemany wymóg. Dlatego dzieci migrantów z innych regionów świata muszą się liczyć z ciągłymi pytaniami, gdzie się tak świetnie nauczyli niemieckiego lub skąd przyjechali. Bądźmy szczerzy: w Polsce ta logika działa identycznie, tylko że w skali kraju cudzoziemców prawie tu nie ma.

Niedawno zauważyłem, że działa to rownież w drugą stronę: jeśli zdobyłeś raz status Niemca z tłem migracyjnym, to pozostaje on wiecznie, a podstawą do niego jest nadal pochodzenie z innego kraju, plus domniemana odrębność etniczna. A zintegrowałeś się czy nie, nie gra tu już żadnej roli. Masz owe tło i ono ci zostaje.

Z drugiej strony, możesz rzucić Niemcy, wyjechać i poświęcić swoje życie innym kulturom i wyobcować się z kraju pochodzenia, ale w żadnym wypadku nie będziesz wykluczony z grona Niemców, no bo krew w żyłach pozostaje niby ta sama. W Polsce ludzie nie wierzą, że będąc Niemcem, który się wychował poza Polską, można się nauczyć płynnie polskiego. No bo to podobnie jak w Niemczech jest traktowanie – jako podstawa bycia Polakiem.

Felix Ackermann

_______________

Felix Ackermann – ur. w Berlinie Wschodnim, przez rok uczęszczał do LO im. ks. Piotra Skargi w Szamotułach, po maturze odbyłsłużbę alternatywną w St. Petersburgu w Rosji. Studiował nauki społeczne na Uniwersytecie w Viadrinie we Frankfurcie nad Odrą, potem w londyńskiej School of Economics and Political Science, Master of Science in Russian and Post-Soviet Studies oraz w Collegium Polonicum w Słubicach, w Niemieckim Instytucie Historycznym w Warszawie, jako stypendysta przebywał w Białymstoku, Grodnie i Mińsku. Dr nauk, w Viadrinie zajmował się Europą Wschodnią, od 2011 jest wykładowcą białoruskiego Europejskiego Uniwersytetu Humanistycznego na Uchodźstwie w Wilnie.

 


[1] Artykuł był drukowany w wydawanym w Wilnie kwartalniku „Znad Wilii” – nr 2/62 2015. Podajemy w skrócie, bez wątków wileńskich, niewątpliwie ciekawych i zasługujących na uwagę.

[2] Autor jest wykładowcą w Wilnie – patrz notkę biograficzną.