Stracone nadzieje

Drukuj

Kolejni Polacy opuścili swój kraj. Po raz drugi.

Za pierwszym razem to rodzice zadecydowali o emigracji, zabierając ze sobą nieletnie dzieci. Dorastali w nowej ojczyźnie przez dwadzieścia lat. Przed siedmioma laty powrócili do Polski z córeczką. Miało być na stałe. W Polsce, przed wyjazdem, nie poznali systemu komunistycznego, znali go co najwyżej z opowiadań rodziców, sami nie interesowali się sprawami społeczno-politycznymi.

W nowej ojczyźnie było jak w każdym polskim domu, z tą różnicą, że wyposażenie, produkty były kanadyjskie. W domu nadal mówiło się po polsku, pielęgnowało się niemal wszystkie polskie zwyczaje i tradycje. Rodzice zaszczepili im polskość tak dalece, że żyli tylko polską kulturą, chodzili do polskich klubów, grali w polskiej drużynie piłkarskiej i hokejowej, chodzili do polskiej dyskoteki. Wokół domu furgotały polskie flagi, samochody zostały kiedyś oklejone orzełkami, w mieszkaniu dekoracja cepeliowska i TVP Polonia. Kiedy po raz pierwszy odwiedziłam rodzinkę w Kanadzie, osłupiałam z wrażenia. Toż tam więcej polskich flag powiewało, aniżeli na Dzień Niepodległości w Polsce. Czasami nie wiedziałam, gdzie właściwie przebywam? Przyleciałam do Toronto, a wokoło nic tylko Polska.

Młodzi, tak nafaszerowani polskością, niemal nie interesowali się życiem kulturalnym kanadyjskiej metropolii czy poznaniem choćby innych regionów swego kraju. Widzieli tylko Niagarę, skąd wysłali zdjęcia do Polski, żeby oglądający to uwiecznione na fotach Cudo Natury mieli czego zazdrościć. Co dwa lata spędzali wymarzone wakacje w Polsce, urzekała ich gościnność, obficie zastawione stoły, jak na święta wielkanocne. Zachwytom nie było końca, ach, te niezwykłe swojskie krajobrazy w Krynicy, Zakopanem, Pieninach, na Mazurach. I te smaki, polskie potrawy... niebo w gębie, pierogi, bigos, naleśniki, gołąbki, galeretka - najlepsze na świecie. To właśnie było to, o czym marzyli i te dwadzieścia lat tęsknoty za krajem zrobiło swoje.

 

Po dwudziestu latach w Kanadzie zdecydowali się na powrót, zanim córeczka osiągnęła wiek szkolny. Sprzedali kanadyjski dom. Z głową pełną nadziei i wypchanym portfelem szczęśliwie wylądowali na warszawskim lotnisku. Zachwyceni, że w końcu zrealizowali marzenie powrotu „na ojczyzny łono”. Od tej pory zostali pozostawieni sami sobie. Początek był trudny, wyrabianie dokumentów, meldunki, przedszkole, mieszkanie, praca. Było ciężko i coraz ciężej. Nauczeni na obczyźnie, że państwo chroni swoich obywateli, często za nich myśli, a nawet wyręcza, nie potrafili zrozumieć, dlaczego kontakt z polskim urzędem był iście „drogą przez mękę”. Załatwianie spraw zawsze było okupione stressem. Nie byli przygotowani na nieprzychylność urzędników, brak zrozumienia, nieuprzejmość. Odnosili wrażenie, że są intruzami, że wciąż o coś kogoś muszą prosić. A rodzina też zawiodła, nie kwapiła się do pomocy, a przecież oni nie znali instytucji, prawa, przepisów, nie wiedzieli, gdzie, co i jak? Załatwianie najprostszych formalności wiązało się z czekaniem na wydanie decyzji i latanie po biurach w te i nazad. Obowiązywała zasada, że to petent powinien znać przepisy, wiedzieć, jak się wypełnia ankiety bez popełnianie błędów. No i bezustanne straszenie karami. Żyli w strachu, bo jak się o czymś zapomniało, lub, nie daj Boże, nie stawiło w terminie bo na przykład pogrzeb się zdarzył w rodzinie, to kara. Dziecko chore, nagle zachorowało, trzeba do lekarza - kara.

Lepiej było tylko tam,gdzie sie płaciło, w sklepie, kawiarni, restauracji, choć i tu szwankowało z kulturą.

 Ale już w banku znowu koszmar. Pół roku trwało chodzenie od banku do banku, żeby otrzymać kredyt złotówkowy. Nie rozumieli, w końcu w kraju obowiązującą walutą jest i był polski złoty, a banki oferowały tylko franki i długo nie mogli pojąć tej anomalii. Bankowcy nawciskali młodej parze „kitu” do głowy, tylko franki, to się opłaca, tu się zyskuje, tu się nie traci... Bezczelna gra na emocjach przyzwoitych ludzi, nie znający zawiłości przepisów, krętactwa, gmatwaniny urzędniczej. Podpisali umowę.

Co z tego wyszło, każdy wie? Dzisiaj państwo umywa ręce od odpowiedzialności, pomimo że urzędujący Prezydent RP składał „frankowiczom” konkretne obietnice. Sejm powołuje komisje ds. Amber Gold czy Kas Stefczyka, gdzie ludzie dobrowolnie przekazywali pieniądze na procent, a więc licząc na wysoki zarobek, a tymczasem ich zmuszono, żeby wzięli kredyt hipoteczny we frankach, bo WTEDY innej możliwości w ogóle nie było. Państwo ma ich głęboko gdzieś, stwarza jedynie pozory obrony pokrzywdzonych. W Amber Gold pokrzywdzonych jest kilka tysięcy, „frankowiczów” - setki tysięcy.

Pozostawieni sami sobie poczuli się oszukani, może nawet do końca życia, fascynacja krajem w błyskawicznym tempie zaczęła blednąć. Narastało niezadowolenie i rozgoryczenie.

Szukanie pracy. Kolejne rozczarowanie. Firmy, przedsiębiorstwa oferowały stawki, z których nie można było utrzymać czteroosobowej rodziny, nawet gdy dwoje rodziców pracowało. Co gorsza, oferowano pracę często na pół etatu, z klauyulą, że trzeba sobie samemu opłacić ubezpieczenie. Byli uparci, znaleźć pracę w swoim zawodzie na pełny etat, co graniczyło z cudem. Ale i tu pensja okazała się głodowa - specjaliście budowlańcowi oferoano stawki godzinowe nie gwarantujące stabilizacji finansowej, a tu przecież był jeszcze ten kredyt we frankach do spłacania.

Zabrakło perspektyw na godne zarobki, ale oni są nadal uparci, zakładają własny biznes, elegancką knajpkę w dobrym miejscu. Nierentowną niestety, bo nawet elegancka klientela rzadko spędzała czas w eleganckim cocktail-barze. Najem lokalu zżerał niemal cały dochód, a przecież były jeszcze opłaty, pozwolenia, ubezpieczeni. Za ciężką pracę młodym przedsiębiorcom nie pozostawał ani grosz na życie. Myśleli, że o początki, że trzeba cierpliwości, wytrwałości. Prowadzili firmę jeszcze dwa lata, ale już wiadomo było, że nie będzie dobrze. Jedno w międzyczasie poleciało do Kanady dorobić kasę, by utrzymać się na wodzie. Rodzina rozdzielona, dzieci oglądały ojca na skypie. Po dwóch latach działalności było jednak tak samo źle, jak na początku. Na pocieszenie razem z nimi plajtowali po kolei wszyscy inni z tej samej branży, w całym mieście stoją puste lokale, czekając na następnych naiwniaków. Może źle utrafili z biznesem, może i tak być, ale też państwo nie dało im żadnych szans na rozwinięcie skrzydeł. Dotacje unijne były w praktyce niedostępne, inni mieli albo więcej szczęścia albo znajomości, które wciąż mają w Polsce wielkie znaczenie dla powodzenia wielu karier i biznesów. Przyzwoitość - ocenili - nie popłaca. Oni jednak nie potrafią inaczej. Podjęli raz jeszcze decyzję, wyemigrowali z kraju, w którym nie widzieli przyszłości dla siebie i swoich dzieci.

A tak bardzo chcieli osiedlić się ponownie na ojczystej ziemi. Ze łzami w oczach odlecieli do Kanady zabierając ze sobą dwójkę dzieci. Historia zatoczyła koło.